[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miejscowości Krzywostok, w której swoją stadninę założył pułkownik Dudek. Był to
punkt zborny dla członków szwadronu rozrzuconych niemal po całej Lubelszczyznie.
Następnego dnia miano wyruszyć stąd na mszę polową.
Po trzech godzinach niezbyt forsownej jazdy byliśmy na miejscu. Majątek
położony był na sporym wzniesieniu, skąd rozciągał się przepiękny widok na całą
okolicę. Moją uwagę przyciągnął stary drewniany dom, który po remoncie bardziej niż
chałupę przypominał szlachecki dworek. Jednak prawdziwą atrakcją tego miejsca jest
przepiękny staw, na którego wykopanie i obsadzenie świerkami Tomek Dudek nie
pożałował grosza. I mimo że dzień nie był specjalnie upalny, ledwie zeskoczyłem z
konia, a już siedziałem w wodzie. Akwen położony jest na szczycie niemałej górki i w
jednym jego końcu tuż za groblą teren raptownie opada. W połączeniu z piękną
panoramą poniżej daje to przedziwne wrażenie, że zamiast pływać, człowiek unosi się
w powietrzu. Razem z pułkownikiem Kordalskim cięliśmy toń relaksacyjną, niemrawą
żabką, kiedy od strony wzniesienia pojawił się gospodarz. W pełnym kawaleryjskim
rynsztunku jechał zebranym galopem na swojej gniadej Orchidei i wyglądał jak kurier,
czy też łącznik kursujący z rozkazami między oddziałami. Na nasz widok zbliżył się do
stawu i osadzając w miejscu konia, krzyknął:
Czołem, panowie!
Czołem! odkrzyknęliśmy. - Jak tam woda?
Jak w bajce.
str. 36
To dobrze. Długo tu jesteście?
Może pięć minut odpowiedział zgodnie z prawdą Kordal.
Wyskakujcie i chodzcie na zimne piwo zaprosił gospodarz.
Daj chwilę popływać. Panie, niczego ci w życiu nie zazdroszczę, ale ten
staw będzie mi się śnił po nocach zapewniłem autentycznie zachwycony.
Możesz przyjeżdżać, kiedy tylko chcesz.
Przyjeżdżać... Chciałbym mieć taki u siebie.
Sączyliśmy piwo, siedząc przy topolowym stole usytuowanym tuż przy samej
wodzie. Co chwila zjawiali się coraz to nowi uczestnicy jutrzejszych uroczystości,
powodując, że towarzystwo rozrastało się z każdą godziną. Przybywali spod
Zamościa, Chełma, Tomaszowa, Zwierzyńca, a nawet Lublina. I może nie byłoby w
tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wszyscy przyjeżdżali konno. Fascynujące
było patrzyć, jak zjeżdżają z różnych stron, na różnych koniach, w przedziwnych
strojach. Miałem wrażenie, że kalendarz cofnął się przynajmniej o dwieście lat, a ja
siedzę sobie w jakiejś gospodzie przy ruchliwym gościńcu i z ciekawością przyglądam
się nowym przybyszom. W sumie naliczyłem ponad dwadzieścia koni. A kiedy już
wszyscy rozlokowali się w przygotowanych specjalnie kwaterach, zapłonęło ognisko.
Rozmowom i dyskusjom o koniach nie było końca. Z wielką swadą i znawstwem
mówiono o historii, o tradycji, ale także o wyzwaniach, przed jakimi stoi obecnie
hodowla koni szlachetnych. Pomimo kurczących się zapasów piwa tudzież innych
środków rozweselających, mówiono mądrze i używano starannie przemyślanych
argumentów. Ale też takiego towarzystwa, jakie zebrało się nad Budkowym stawem,
mogłoby pozazdrościć niejedno posiedzenie związku hodowców.
Poznałem tu wielu wspaniałych ludzi i takich... jak to się kiedyś mawiało:
zadzierzystych. Przez pół nocy oglądałem wierzchowce, słuchałem różnych, co
zrozumiałe, w przeważającej mierze końskich opowieści i starałem się oszczędzać
przy toastach, bo w innym przypadku nie odróżniłbym nazajutrz, gdzie Mąciwoda ma
łeb, a gdzie ogon. A uwierzcie, wcale nie było łatwo.
Lubelscy ułani szczególnym szacunkiem darzyli Heńka, do którego zwracali się:
pułkowniku. Szybko znalezliśmy wspólny język, bo Heniek przyjechał na siwym
arabskim wałachu, a jego kolega na drugim gniadym.
Heniu, po jakim ogierze jest twój arab? zapytałem.
Obydwa po Europejczyku poinformował mnie Heniu.
To przyzwoite konie powiedziałem zgodnie z prawdą.
Europejczyk był kapitalnym koniem wyścigowym. Startował osiem razy,
wygrywając wszystkie gonitwy. Jego ojcem był przesławny El Paso sprzedany do
Stanów za okrągły milion dolarów. Europejczyk z uwagi na świetne wyniki na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]