[ Pobierz całość w formacie PDF ]

milimetrowego.
- Numer jeden... Nie, to już... Numer dwa... Nie, też już nie... Tu jest reszta...
Narzędzia!!!
- I płyty chodnikowe - dodał pośpiesznie Lesio. - Wyrywać...? Janusz już ochłonął po
wstrząsie.
- Coś ty, chory? Drewno będzie lepsze. Desek tu od groma i trochę, bierzcie te deski!
Spokój w ogóle! Już sobie wszystko przypomniałem, mamy rezerwę czasu. Dwóch mi
pózniej pomoże przesunąć ten nabój...
Na błąkającego się po całym ogrodzie i rozwłóczącego wszędzie przewody Włodka
natknął się doktor Romanowski, jeden z dwóch lekarzy-ochotników, który wybiegł z budynku
dla zasięgnięcia informacji.
- No i jak? - spytał nerwowo. - Jak idzie?
- Doskonale - uspokoił go Włodek. - Wszystko w największym porządku. Mieścimy
się w planie.
- A my? Co mamy robić?
- Panowie mają się stawić o zachodzie słońca. Przy ogrodzeniu.
- Tak jest, przy ogrodzeniu - powtórzył posłusznie doktor Romanowski i wbiegł do
budynku z powrotem.
Janusz przyspawał wszystko do wszystkiego. Nie zaprzątając sobie umysłu
poszukiwaniem innych metod, tym samym sposobem połączył łańcuch z końcem rury, haki z
końcami łańcucha, koniec pręta zbrojeniowego z jeszcze jednym łańcuchem, dodatkowo zaś,
obok haków, przymocował nieco cieńsze łańcuchy, przewidziane do ewentualnego okręcenia
słupków betonowych. Ilość łańcuchów sprawiała, iż całe urządzenie przy najmniejszym
poruszeniu wydawało donośne, potępieńcze dzwięki. Karolek obejrzał harmonogram i
zwrócił się do Janusza.
- Słuchaj, co ty się wygłupiasz! - zawołał z wyrzutem. - Według tego tutaj, to myśmy
mieli zamocować łańcuchy i to dopiero za pięć minut! A ty miałeś ciąć narożniki!
- Tak mi jakoś wyszło z rozpędu - usprawiedliwił się Janusz. - A zresztą, zle ci? Masz
już z głowy.
- Ale teraz nie wiem co robić. Wychodzi mi przestój. Stefan rozejrzał się po niebie i
ziemi.
- Po kiego diabła mamy czekać do dwudziestej trzydzieści? Już się robi szarówka, za
parę minut możemy spokojnie zaczynać. Dawajcie drabinę! Ustawimy ją, a ty tnij, co się
będziesz obcyndalał! Ty, pracowity, już ci się przestój skończył. Pchaj ten pakunek!
Po twardym chodniczku dookoła budynku wózeczek z butlami jechał dość lekko i bez
większych oporów, miękka ziemia ogrodu jednakże od razu pokazała co potrafi. Sapiąc
okropnie, Janusz, Karolek i Stefan z wysiłkiem przepchnęli pojazd na upatrzone miejsce.
Sprawdzili, czy przewód sięga do narożnika.
- Ja nie wiem, czy we dwóch z tym kierownikiem administracyjnym dacie temu radę -
powiedział z powątpiewaniem Karolek, ocierając pot z czoła. - On mi nie wygląda na
zapaśnika.
- Co? - zdziwił się Janusz. - Z jakim kierowni... A...!
- Ten dziesiąty w rezerwie - wytknął zjadliwie Stefan. - Już go tu widzę. Konia trzeba
było wynająć.
- Nie truj. Tam dalej jest ścieżka, lżej pojedzie. To co? Zaczynać?
- A pewnie!
- No to ryzyk-fizyk...
Równomierny syk trwał przez kilkanaście sekund. Janusz zmniejszył płomień i
obejrzał z bliska przecięty płaskownik.
- Fajnie idzie! - ucieszył się. Przykląkł i długi, wściekły syk zabrzmiał ponownie.
Po przerzuconej przez ogrodzenie drabince Karolek przelazł pierwszy i wykorzystując
resztki dziennego światła zaczął rozciągać sznurek. Była to granica, poza którą nikt nie miał
prawa wbić łopaty. Naczelny inżynier udzielił stosownych instrukcji pozostałym członkom
zespołu, do których dobili dwaj lekarze, już bez fartuchów, w roboczej odzieży. Włodek
przyłączył się ostatni, zlazłszy z drzewa, na którym dokonywał jakichś skomplikowanych
manipulacji.
- Zacząć od wycięcia darni - powiedział naczelny inżynier, zdenerwowany,
zdeterminowany i zacięty. - Porządnie ma być. Zciśle mierzyć głębokość dołów, żeby nam
potem nie wyszło, że jeden słupek wpadnie, a drugi się nie zmieści. Rozumiecie, co ja
mówię?
- A cóż to za głupie pytanie? - zdziwiła się Barbara.
- To pewnie do nas - domyślił się doktor Romanowski. - Nie uwierzy pan, ale ja
rozumiem. Tadziu, ty też?
- Też - powiedział doktor Marczak. - Tylko nie wiem, jak mierzyć.
- Najlepiej patykiem - poradził Włodek. - Albo zaznaczyć głębokość na trzonku
łopaty. Całkiem proste.
- Zaczynamy! - zniecierpliwił się Stefan. - Nie ma na co czekać! W zaczynającym
zapadać zmierzchu siedem osób przelazło po drabinie na drugą stronę, gdzie
rozgorączkowany Karolek z naciskiem przypomniał o wyznaczonej sznurkiem granicy.
Wszyscy chwycili przerzucone przez siatkę łopaty. Przez następnych kilkanaście minut ciszę
szpitalnego ogrodu mąciły wyłącznie wysilone postękiwania, szmer przerzucanej ziemi i
zagłuszający wszystko rytmiczny, przeciągły syk. Z odległej ulicy dobiegał warkot
przejeżdżających samochodów, a w szpitalu grało radio. Osłonięta drzewami duża, piękna
willa za plecami spiskowców stała ciemna i milcząca.
Pierwszy skończył rozpłomieniony zapałem Karolek. Przypomniał sobie ustalenia
harmonogramu i już chciał przebiec na następne miejsce, kiedy dobiegło go wołanie Janusza.
Nadeszła właśnie chwila przepychania wózeczka z butlami o dziesięć metrów dalej.
Niebotycznie zdenerwowany kierownik administracyjny czekał już obok, bezskutecznie
próbując poruszyć pojazd z miejsca własnymi siłami.
- No, teraz! - zakomenderował Janusz, kiedy Karolek pojawił się przy nim. - Od dołu
bierz... Razem! Rrrrraz...!
Butle wylazły z miękkiej ziemi i po alejce potoczyły się łatwiej.
- Teraz już... damy radę... - wydyszał kierownik administracyjny. - Ta alejka... idzie
do końca... wzdłuż ogrodzenia...
Kiedy zziajany nieco Karolek wrócił na swoje przewidziane harmonogramem
stanowisko pracy, sznurka na trawie nie było już widać. Musiał go wymacać. Pozostali
kopacze zdążyli go wyprzedzić, przy czym wypełniające ogród dzwięki wzbogaciły się
stłumionymi przekleństwami, wywołanymi brakiem widoczności. Stefan zaczepił nogą o
sznurek, uniknął upadku, ale zrzucił sobie but i w wysokiej trawie nie mógł go odszukać.
Jeden dół ulegał opóznieniu.
Przeciągłe syki w końcu ogrodu umilkły, kiedy Karolek kończył czwarty wykop.
Janusz pojawił się za siatką w charakterze niewyraznej sylwetki na tle jaśniejszej części
ogrodu.
- Hej, jak stoicie? - zawołał szeptem.
- Czwarty! - odpowiedziała większość głosów.
- Szlag jasny żeby to trafił! - odpowiedział Stefan, uporczywie macający na
czworakach wokół siebie.
Janusz promieniał dumą.
- Proszę! Wszystko gra, jak Paderewski na flecie! Ciągle jesteśmy przed czasem!
Teraz trzy numery do podnośnika, kto to miał być, bo nie pamiętam? Stefan...
- I ja - odezwał się Lesio.
- I ja! - powiedział żywo Karolek.
- No to jazda, lecimy! Gdzie ten Stefan! Stefan...!
- Idz do cholery! - wrzasnął Stefan, ciągle bez buta.
- Cicho! - syknęła Barbara.
- Co cicho, jakie cicho, niech to piorun strzeli, but zgubiłem i nie mogę go znalezć!
Nic nie widzę!
- A, właśnie! - przypomniał sobie Janusz. - Miało być światło! Co z tym światłem?
Włodek...!
- Według harmonogramu światło miało być o dwudziestej pierwszej pięć - odparł
Włodek z godnością.
- Zgłupiałeś, czy co? Zwiatło miało być jak będzie ciemno! Już jest ciemno, jak nie
powiem gdzie i u kogo!
- I jeszcze miało być mało jaskrawe i nie rzucające się w oczy - przypomniała
spokojnie Barbara.
- Ha! - odparł Włodek z wyższością i tajemniczo. Rzucił łopatę i ruszył ku drabinie,
potykając się na dołkach, górkach i kępach trawy, która przy ogrodzeniu była nie ostrzyżona. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sklep-zlewaki.pev.pl