[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podwoziem samochodu, nie \ałując brokatu fryzjerskiego, satyryk rozpaczliwie
posłu\ył się gruszką do lewatywy i chwycił drąg grafika, wentylatorek zafurkotał
wściekle. Zachwycony spektaklem naród rzucił się wstecz.
- Nie oddychać!!! - wrzasnął ktoś. - To gazy!!!
- A, cholery głupie, to ludzie z sercem przyleciały, a te kotamy w nich ciskają!
- pomstowała kierowniczka baru mlecznego. - Całe miasto tera wytrują, czekaj, ty
pryszczu, niech ja cię dopadnę...!
- O Jezu, wojna z tego będzie! - krzyknęła rozpaczliwie kasjerka z poczty.
- Patrz pan, to konie takie du\e i nic, a kotów się boją - dziwił się pomocnik
ślusarski.
- Mo\liwe, \e u nich du\e stworzenia łagodne, a tylko małe szkodliwe -
pouczał technik z najbli\szego POM-u. - Na ten przykład koza człowiekowi nie
przeszkadza, a karaluch albo szczur wręcz przeciwnie. Gdzie kozie do karalucha.
Koty miały w nosie wojnę światów, nie pchały się do kosmitów, szmyrgnęły
na dwie strony i uciekły w panice. Jeden wpadł pod nogi sekretarza redakcji, który
poczuł w sobie nagle szaloną chęć wyrywania włosów z głowy. Doradca do spraw
technicznych, socjolog i grafik spróbowali przyśpieszyć kroku, widząc, \e coś się
dzieje.
Zdobywcy kotów co prawda postarali się ukryć, bo społeczeństwo
zdecydowanie ganiło ich czyn, ale i tak ju\ co najmniej od godziny młodzie\
przysparzała kłopotów. Z właściwą jej lekkomyślnością próbowała podkradać się
bli\ej pojazdu i przynajmniej dotknąć go palcem, oswojona ju\ z istotami, które, jak
dotąd, nie zrobiły nikomu nic złego. Tylko czujność pilota i satyryka utrzymywała
jeszcze jaki taki dystans, teraz jednak pilotowi zaczęło brakować amunicji, zu\ytej na
koty.
- Niech pan smrodzi! - za\ądał desperacko. - Niech oni się pośpieszą! Co w
ogóle ma być...?!
Kosmiczni naukowcy dotarli wreszcie do swego pojazdu. Doradca do spraw
technicznych na wszelki wypadek rozpędził nieletnie społeczeństwo maszyną do
zmiatania liści, obficie dekorując je kawałkami suszonego i świe\ego końskiego łajna.
Brak kontaktu z personelem towarzyszącym utrudniał podjęcie jakichkolwiek decyzji.
- Szczują nas końmi i kotami - zawiadomił nerwowo satyryk. - Lada chwila
wpędzą tu złe psy. Lecimy...?
- A w zasadzie pełna \yczliwość i kontakty przyjacielskie - mówił
rozgorączkowany socjolog. - Nic nie rozumiem. Tak ró\ne reakcje... A...! Rozumiem,
eksperymenty...
- Chyba lepiej startować - zastanawiał się doradca do spraw technicznych. -
Janusz ostrzegał... No nie wiem... Niech ktoś warknie na tego gnoja!
Tłum trwał wokół, podchodząc coraz bli\ej. Szwagier kierownika sklepu
jubilerskiego spoufalił się do tego stopnia, \e próbował poklepać po ramieniu
satyryka. Być mo\e powstrzymała go tylko wątpliwość, gdzie istota ma ramię.
Hydraulik z no\ycami czaił się ju\ w pierwszym szeregu widzów. Sekretarz redakcji
nie wytrzymał. Kosmiczne istoty gmerały się wokół swojego pojazdu, nie wykazując
\adnych sensownych zamiarów. Wypadł na wolną przestrzeń, potykając się i udając,
\e został wypchnięty. Posunięcie było ryzykowne, w społeczeństwie bowiem lęgła się
ju\ zawiść, wzajemnie zaczynano pilnować, \eby nikt nie nawiązał z przybyszami z
kosmosu zbyt bliskiego, osobistego kontaktu.
- Pryskać! - wybulgotał głosem przyciszonym. - Jazda stąd! Startować!
Najbli\szy mu grafik kiwnął banią i przytomnie skierował ku niemu srebrny
drąg z wentylatorkiem na końcu. W tłumie rozległy się okrzyki.
- E, panie, gdzie tam...?!
- Nie podchodzić...!!!
- O rany, coś mu zrobi...!
- A niech ma, po cholerę się tam pcha do nich...?
- Co pan masz do nich za interesy? Odwa\ny się znalazł...!
Sekretarz redakcji cofnął się pośpiesznie. Wyraz twarzy miał taki, \e ludność
miejscowa zgodnie uznała go za szaleńca, przejętego wydarzeniem a\ do utraty
rozumu. Przebaczono mu wypad. Grafik postał jeszcze chwilę, wyłączył wentylatorek
i skierował się do pojazdu.
Sekretarz partii ocknął się z narkozy, oprzytomniał w rzadko spotykanym
tempie i gorzko po\ałował, \e zbyt wcześnie przeprowadzono mu operację. Impreza
wcale nie uległa zakończeniu, trwała nadal, co gorsza, wkroczyła na tereny czysto
ziemskie. Z kosmitami jeszcze mo\e dałby sobie radę, władza na ziemi wymagała
znacznie większego wysiłku i wyszukanej dyplomacji. Na korytarzu pod salą
operacyjną czekał ju\ na jego odzyskanie świadomości nie tylko przewodniczący
Rady Narodowej, ale tak\e przybysz z Warszawy, a to ju\ groziło powa\nym
niebezpieczeństwem.
Zdobył się na wysiłek nadludzki i uruchomił umysł, usuwając z niego
ponarkotyczne otępienie. Mściwie pomyślał o swoim zastępcy. Zastępca wczesnym
rankiem pojechał do swojej ciotecznej siostry na świniobicie i miał wrócić dopiero
nazajutrz, sekretarz jednak w ciągu pięciu sekund zrezygnował z szynki i schabu. Jego
stanowisko było warte więcej.
- Madejczak - wyszeptał słabym głosem do dwóch pochylonych nad nim
dostojników. - W Przykorach... Niech kto skoczy po niego... Ja jestem cię\ko chory...
Przewodniczący Rady Narodowej ujrzał przed sobą cień nadziei. Doskonale
znał Madejczaka, wiedział o świniobiciu, zdawał sobie sprawę, \e wszyscy w tych
Przykorach są kompletnie pijani, ale có\ to szkodziło. Nale\ało czym prędzej
sprowadzić na miejsce ofiarę, na którą zwali się całą nieprzyjemność. Sam się pchał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]