[ Pobierz całość w formacie PDF ]
morską. Ten stateczek zawinie tam za tydzień. - Alex niecierpliwie zaprzeczył ruchem głowy. -
Mo\na tak\e wynająć jacht w Atenach, który będzie tam jutro wieczór, no powiedzmy, po
południu, je\eli warunki atmosferyczne będą sprzyjały, chocia\ mają się pogorszyć w
najbli\szym czasie i...
- A czy jest jeszcze jakaś trzecia mo\liwość?
- Tak, tylko stosunkowo kosztowna. O świcie odlatuje samolot na Kretę, a tam mo\e się
pan przesiąść na helikopter. Oczywiście, zamówimy go dla pana, jeśli pan zechce, nawet zaraz,
telefonicznie. Turyści ostatnio bardzo chętnie korzystają z powietrznych spacerów. W tym
ostatnim wypadku znajdzie się pan na Keros w trzy godziny od chwili odlotu z Aten.
- Znakomicie! Jadę. Dziękuję panu.
Joe poło\ył jeszcze jeden banknot na ladzie recepcyjnej i ruszył ku windzie, wesoło
wymachując kluczem. Usnął natychmiast i obudził się zupełnie wypoczęty, kiedy świt zaczął
barwić dalekie, białe wzgórze, unoszące na grzbiecie maleńki z tej odległości Partenon.
Pózniej wszystko odbyło się ściśle według zapowiedzi urzędnika hotelu Hillton. A teraz
oto znajdował się ju\ od godziny na pokładzie helikoptera i siedząc obok pilota patrzył na
błękitną równinę, rozciągającą się we wszystkich kierunkach, a\ po granice horyzontu.
- Za dziesięć minut będziemy na miejscu - powiedział pilot łamaną angielszczyzną. -
Nigdy tam nie byłem, ale komunikowaliśmy się przez radio z tym człowiekiem, który
obsługuje Latarnię. Twierdzi, \e wyspa jest płaska i helikopter mo\e wylądować bez trudności.
- Uniósł głowę i spojrzał na niebo. - Chciałbym jak najprędzej wrócić. Idzie wielki wiatr znad
Afryki. Chmur nie ma wówczas, słońce świeci, maszyną rzuca, jakby nadchodził koniec
świata. A helikopter to nie odrzutowiec pasa\erski, nie ucieknie. O ju\ jesteśmy na miejscu!
Widzi pan?
Joe pochylił się ku przodowi i patrząc przez wypukły szybę, zamykającą dziób
maszyny, uwa\nie zaczął wpatrywać się w morze. W pierwszej chwili nie dostrzegł niczego.
Potem zobaczył głęboko w dole mateńką skałę, wokół której odcinał się wyraznie biały
pierścień fal uderzających o strome, przepaściste brzegi. Wyspa zbli\ała się ku nim i helikopter
zatoczył miękki łuk schodząc w dół. Wolno przesunęli się nad ostrym wierzchołkiem góry, do
którego przytykała jak płaska kamienna platforma pozostała część wyspy, wydzwignięta
wysoko ponad poziom morza, prostymi, niedostępnymi ścianami.
Weszli w cień góry. Pilot niemal zatrzymał maszyną w powietrzu, rozglądając się za
miejscem do lądowania. Alex zauwa\ył przysadzisty barak o dachu z falistej blachy,
przytulony do podnó\a skały. Z baraku wybiegały jedna po drugiej malutkie figurki ludzkie,
rzucając krótkie, ostre cienie.
Maszyna znowu wyszła nad morze i w tej samej chwili Joe dostrzegł ukryty za załomem
skalnym i łańcuchem pian maleńki, błękitny jacht motorowy. - Gordonowie tak\e ju\ są na
miejscu - przemknęło mu przez myśl, ale natychmiast zapomniał o jachcie, gdy\ cała jego
uwaga zwrócona była na stojących przed barakiem ludzi, których sylwetki rosły powoli,
zbli\ając się. Helikopter powrócił nad skalną platformę i opadał teraz prawie zupełnie pionowo.
- Na szczęście nie ma wiatru - powiedział Joe. - Pilot bez słowa skinął głową. Siedział
głęboko wychylony ku przodowi. Alex dostrzegł Karolinę. Nie wiedział, w jaki sposób
rozpoznał ją pomiędzy innymi, gdy\ nie mógł jeszcze odró\nić rysów ich zadartych ku górze
twarzy. Ale rozpoznał ją natychmiast. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem. O
jedną osobę za wiele.
Silnik przycichł i tylko wirujący w górze wiatrak szumiał ostro, przecinając powietrze.
Usiedli cię\ko, pneumatyki oddały wstrząs, Joe zakołysał się ku przodowi i opadł na fotel.
- Koniec - powiedział pilot. - Dziękuję panu.
- To ja dziękuję. - Joe uścisnął mu rękę i wyskoczył i maszyny. Karolina, która zaczęła
biec, gdy tylko koła dotknęły ziemi, znalazła się przy nim w ciąga kilku sekund. Uścisnęli sobie
dłonie krótko i z pozornym spokojem.
- Nie mo\na powiedzieć, \ebyś nale\ał do tych, którzy wierzą, \e najlepiej spieszyć się
powoli ...
Joe chwycił podaną przez pilota walizkę i skinął mu ręką.
- Szczęśliwej drogi! - zawolał - Mam nadzieję, \e się jeszcze zobaczymy!
Pilot bez słowa kiwnął głową i uśmiechnął się. Silnik zagrał wysoko i maszyna
oderwała się od ziemi, Stali jeszcze przez chwilą patrząc, jak malała na niebie odlatując na
południe. Potem ruszyli w stroną baraku.
Witając się z obecnymi, Joe dostrzegł w nich wyrazną zmianę. Byli opaleni i wyglądali,
jak gdyby spędzili tu ju\ kilka tygodni. Nawet profesor, wbrew temu, co napisała o nim
Karolina, ubrany w szorty i koszulę z krótkim rękawami, bardziej przypominał oficera wojsk
kolonialnych ni\ uczonego. Kilkudniowa podró\ morska starła z ekipy blade barwy Londynu.
- To nasz gospodarz - powiedziała Karolina wskakując śniadego młodego człowieka,
którego Alex nie znał. - Pan... - zawahała się, a potem dodała dobitnie dzieląc sylaby -
E-lef-to-rios Smy-tra-kis, który zajmuje się latarnią morską na Keros i na szczęście zna
angielski. Zdą\ył ju\ nam opowiedzieć, \e w wolnych chwilach zapuszczał się do paru jaskiń,
ale niestety niczego ciekawego nie zauwa\ył.
Joe uścisnął rękę młodego człowieka, który zupełnie poprawną angielszczyzną
powiedział:
- Bardzo mi miło pana poznać. Alex zwrócił się do profesora Lee.
- Bardzo to uprzejme z pana strony, panie profesorze, \e zgodził się pan na mój pobyt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]