[ Pobierz całość w formacie PDF ]
trzy godziny. A zatem trzeba działać...
Szybko zlokalizował gablotę z zielnikiem, urwał mało skomplikowany skobel. Alarm?
Oczywiście, był alarm... Dziesięć minut na unieszkodliwienie go. Z torby wyjął książkę w
skórzanych okładkach i podmienił zawartość gablotek. Oryginał schował do teczki. Teraz
pozostawała najtrudniejsza część zadania. Należało wydostać się z dobrze strzeżonego zamku.
Jak? To na szczęście obmyślił już dawno temu.
Na podłodze koło gabloty leżał potrzask na niedźwiedzie, położony tam przez
zapobiegliwą panią dyrektor. W nocy byłby niewątpliwie straszną pułapką, ale teraz, o
dwudziestej pierwszej, gdy zmrok dopiero zapadał, tylko ślepy mógłby w niego wdepnąć...
Kompozytor kawałkiem kija zatrzasnął paści, odczepił sprężynę i zastąpił ją inną
-znacznie słabszą. Zwolnił blokadę i między najeżone kolcami szczęki pułapki wsunął swoją
nogę. Zacisnęły się, aż mu świeczki w oczach stanęły, ale ból był do wytrzymania. Jeszcze
tylko zablokować mechanizm i gotowe... Jak dotąd wszystko przebiegało zgodnie z planem.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
WYPADEK PANA TOMASZA • NA POGOTOWIU • TAJEMNICA ŁOŻA Z
BALDACHIMEM • KOLEJNA WSKAZÓWKA • WRACAMY DO WARSZAWY
Stałem właśnie na dole w sieni, gawędząc z policjantami, gdy budynkiem muzeum
wstrząsnął dziki, nieludzki skowyt.
- Co to było? - policjanci obejrzeli się nerwowo. - Ktoś krzyczy...
- To z sal ekspozycyjnych - powiedziałem. - Zostańcie tutaj i pilnujcie drzwi.
Na półpiętrze dołączył do mnie nadkomisarz Płoskoń i pani dyrektor. Pracownicy
muzeum zostali na swoich stanowiskach. Wpadliśmy do amfilady sal.
- O Boże! - wrzasnąłem widząc mojego zwierzchnika leżącego na ziemi z nogą w
potrzasku.
Dobiegliśmy i klęknęliśmy naokoło. Usiłowałem odblokować sprężynę, ale zacięła
się. Szef jęknął głucho i otworzył oczy.
- Nie męcz się, Pawełku - szepnął. - Wezwij karetkę. Chyba mam strzaskaną kość. W
szpitalu mają narzędzia...
- Proszę, do czego prowadzi stosowanie średniowiecznych metod - syknąłem na
dyrektorkę.
- O rany - bojowy animusz opuścił ją w jednej chwili. - Przepraszam, jasno jeszcze,
nie sądziłam, że ktoś z naszych się złapie...
Wezwałem pogotowie. Przyjechali po kilkunastu minutach. Nadkomisarz dokładnie
obejrzał sanitariuszy. Załadowali szefa na nosze i biegiem ponieśli do karetki.
- Proszę się nim dobrze opiekować - przykazałem. - To wielki, wybitny człowiek i jest
ciężko ranny...
***
Karetka ruszyła z piskiem opon...
- Jak pan się czuje? - zapytał z niepokojem lekarz. - Zaraz damy zastrzyk
przeciwbólowy.
- W zasadzie nic mi nie jest - powiedział Vytautas. - Boli tylko jak piorun. Mój
pomocnik to straszny panikarz. Kość nie jest nawet złamana...
- Spróbujemy to zdjąć...
Po kilku minutach dojechali do szpitala. Pielęgniarz na dyżurze, na widok starszego
mężczyzny z potrzaskiem zaciętym w połowie łydki, tylko gwizdnął. Zaraz jednak wyjął z
szafki szlifierkę kątową i uwolnił mu nogę. Skóra była zaczerwieniona i obtarta, posmarowali
więc skaleczenie jodyną.
- Bandażować nie ma sensu, to tylko powierzchownie zadrapanie. - powiedział lekarz
dyżurny. - Wypiszemy pana od razu. Ale gdyby się pan źle poczuł...
- Nic mi nie będzie - uspokoił ich. - Na mnie wszystko goi się jak na psie.
- Wie pan, niekiedy szok sprawia, że dopiero po pewnym czasie pojawiają się
objawy...
- Dziękuję za troskę - uśmiechnął się przyjaźnie. - Dam sobie radę.
- Proszę sprawdzić, czy może pan chodzić... Ścięgno było dłuższy czas uciśnięte...
Zszedł z leżanki. Leciutko zachwiał się na nogach. Wyglądało to przekonująco.
- W kostce jakby miękko i czuję lekkie mrowienie - wyjaśnił. - Ale w chodzeniu nie
przeszkadza.
Po kilku minutach Vytautas był już na zewnątrz. Podreptał, nieco kulejąc, przez
miasto. Ciekawe, ile czasu minie, zanim odkryją jego podstęp?
***
Siedzieliśmy w gabinecie pani dyrektor. Minęła godzina. Panował niczym niezmącony
spokój. Żadnego śladu przeklętego włamywacza...
- Niepokoję się o szefa - powiedziałem. - Taki ostrożny człowiek i tak pechowo
wdepnął w potrzask...
- To właśnie problem z tymi wszystkimi pułapkami - westchnął nadkomisarz. -
Częściej zatrzaskują się na nodze przyjaciela niż wroga. Podobnie jest z bronią. Większość
postrzałów to przypadkowe, z własnego pistoletu...
- W Łodzi słyszałem, że jakiś człowiek miał coś podobnego w samochodzie...
- I sam w to usiadł? Też słyszałem. Może niech pan zadzwoni? - zaproponował. -
Dowiemy się, co z Panem Samochodzikiem...
- Świetny pomysł. Zaraz zadzwonię...
- Na pogotowie? Pewnie wzięli go na ostry dyżur do szpitala. Mam numer w notesie...
- Nie, zadzwonię bezpośrednio do szefa, ma przy sobie z pewnością swój telefon.
Długo nie mógł się przekonać do komórki, ale teraz prawie nie wypuszcza jej z ręki.
Wyjąłem z kieszeni aparat i wystukałem numer Pana Samochodzika. Gdzieś z daleka
muzealne echo przyniosło melodyjkę jego telefonu.
- Co jest? - dziwiłem się.
- Widocznie trzymał telefon w ręce i jak wpadł w sidła, to upuścił - mruknął policjant.
- Chodźmy poszukać, a przy okazji skontrolujemy sale ekspozycyjne...
Ruszyliśmy na piętro. Zadzwoniłem raz jeszcze. Telefon szefa odezwał się od strony
wielkiego łoża z baldachimem.
- Halo?
Odsłoniłem firanki. Mój zwierzchnik, półprzytomny, nakryty koronkową kapą,
właśnie usiłował odebrać... Usłyszałem za sobą pełne zdumienia sapnięcie nadkomisarza.
W kilka minut później otwieraliśmy gablotkę. W miejscu zielnika spoczywała
siedemnastowieczna Biblia. Między kartkami tkwił bilet kolejowy na trasę Warszawa-
Poznań. Przeszliśmy ze znaleziskiem do gabinetu pani dyrektor. Pan Tomasz doszedł już do
siebie, narzekał tylko na ból głowy.
- Sądzisz, że i tu jest jakiś ukryty napis? - zapytał zwierzchnik.
Mocna kawa postawiła go na nogi.
- Zobaczymy - mruknąłem.
Najprostszą metodą odczytania wiadomości napisanych atramentami sympatycznymi
jest podgrzanie kartki. W muzeum znalazło się żelazko. Kilka razy przeprasowałem bilet. Po
chwili na żółtawym papierze pojawiły się ciemniejsze smugi, układające się w zarys liter.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]