[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podniesionymi powiekami myśleć nie mogła, pozostało Justynie z czasu tego, kiedy jej matka często i
gorzko płakała, a o jej ojcu domowi z cichym śmiechem wiele pomiędzy sobą szeptali. Wtedy jeszcze
dziwiła się nie rozumiejąc, ale niebawem zrozumieć musiała, Dokładnie, plastycznie, dziś jeszcze
wyobrazić sobie mogła tę kobietę, chudą i zwinną, z włosami jak krucze pióra czarnymi i ognistymi
oczami, czasem gadatliwą i zalotną, częściej ponurą... Była to jej nauczycielka, Francuzka... Uczyła ją
krótko i prędko dom opuściła, a prawie jednocześnie w podróż, która długo trwać miała, wyjechał i
Orzelski. Zabrał z sobą swoje skrzypce. Nie tylko skrzypce - bo przed wyjazdem zaciągnął dług nowy i
znaczny. Czy nieobecność ojca trwała kilka miesięcy lub rok cały, Justyna nie pamiętała, ale o jej
przyczynie wtedy już wiedziała dokladnie i jasno, bo w przerazliwym rozstroju domowym i majątkowym
nikt jej przed nią bardzo nie ukrywał. W zamian pamiętnym był dla niej dzień, w którym pośród
krzyczącej, znieważającej albo żałośnie wyrzekającej gromady kredytorów siadała z matką do powozu.
Pojechały do Korczyna. Z pamięci Justyny nigdy nie wyszła rozmowa matki jej z Benedyktem
Korczyńskim, w której kobieta od dawna już na siłach upadająca, a teraz śmiertelnie zagrożona,
błagała krewnego o zaopiekowanie się jej córką w razie jej rychłej zapewne śmierci. Zwątlała i bezsilna,
drżała na całym ciele, ręce wychudłe i jak wosk żółte załamując, a twarz jak opłatek przezroczystą
strumieniami łez oblewając. Pan Benedykt mówił niewiele, końce długiego wąsa do ust wkładał i
przygryzał, ponuro przed siebie patrzał, aż na koniec chylące się przed nim czoło krewnej ucałował i ku
niemu wyciągnięte, biedne, żółte ręce mocno uścisnął. Kiedy powróciły do domu, na dziedzińcu już
usłyszały tony skrzypiec. Pan tego domu powrócił, nie na długo. Wkrótce wiadomością o śmierci swej
krewnej przywołany pan Benedykt przyjechał, z mnóstwem trudów interesy majątkowe Orzelskiego
uregulował, małą sumkę z ogólnego rozbicia uratował i owdowiałego ojca wraz z czternastoletnią córką
do Korczyna zabrał. Orzelski okazywał się przez ten układ rzeczy zupełnie uszczęśliwionym. Po swej
ostatniej romansowej przygodzie postarzał znacznie, więcej tyć zaczął i dla płci pięknej zobojętniał. Nie
pozbył się przeto wszelkich przyjemności życia. Kuchnia korczyńska dzięki Marcie była wcale dobrą, a
dnie całe zostawały wolne, zupełnie wolne od wszystkiego, co przedtem ciążyło niekiedy na nich. Mógł
je bez żadnej już przeszkody i odpowiedzialności poświęcać muzyce.
Teraz przed pamięcią Justyny powstała kobieta z majestatyczną postawą, z głową wyniośle podniesioną
i skromnie spuszczonymi powiekami, w wiecznie czarnym, wdowim ubraniu. Była to po panu
Benedykcie druga jej dobrodziejka. Zobaczywszy dziewczynkę, która jeszcze nosiła żałobę po matce,
przyciągnęła ją ku sobie i serdecznie ucałowała. Zawsze smutne jej oczy napełniły się litością. Do
obecnego pana Benedykta rzekła, że krewna Korczyńskich nie może być dla niej obcą, że obowiązek
wychowania jej na jednym tylko z braci ciążyć nie powinien, że ona, w imię Andrzeja, prosi o danie jej
w nim udział. Gdy wymawiała imię zginionego męża, chłodne zawsze jej usta drżały.
- Ty wiesz, bracie - dokończyła - jak niezachwianie chowam w mym sercu miłość i wierność dla tego
bohatera mego. Niewidzialny cielesnym oczom, jest on zawsze duchowi memu obecny. Często
rozmawiam z nim w ciszy nocnej i błagam Boga, aby pozwolił mu słuchać słów moich; kto wie, może
prośba moja wysłuchaną bywa! Dziś mu powiem, że w rodzinie jego jest biedna sierota, której losem,
wspólnie z tobą, zajmę się w jego zastępstwie.
Zajęła się, nawet szczerze i starannie. Na współkę z panem Benedyktem opłacała nauczycielki Justyny,
sprawiała jej coraz nowe i ładne suknie, sprowadzała dla niej książki i nuty. Czasem dorosłą już
dziewczynkę na tygodnie i miesiące zabierała do swoich niegdyś pięknych i obszernych, a dziś znacznie
zmalałych i powoli w ruinę upadających Osowiec.
Tu umysł Justyny napełnił się mnóstwem obrazów składających główny moment dotychczasowego jej
życia. Młody chłopak, o sześć lat od niej starszy, w domu, przy drogo opłacanych nauczycielach
chowany i przez matkę starannie od wszelkich powszednich zajęć i zjawisk życia uchylany,
wypieszczony, delikatny, z przepowiadaną mu przez wszystkich otaczających słoneczną przyszłością
genialnego artysty... Z tym na wpół wykwintnym paniczem, a na wpół rozegzaltowanym artystą łączyły
się dla Justyny wspomnienia tych wszystkich wydarzeń i wzruszeń, które zazwyczaj stanowią wątek
miłości, świeżej,. szczerej, lata trwającej i obustronnie uczuwanej. Były tam ranki majowe i księżycowe
wieczory, długie przechadzki, ciche rozmowy, wspólne czytania poetycznych i wzniosłych utworów,
płacze pożegnań, kiedy on dla kształcenia talentu swego odjeżdżał w dalekie kraje, rozłączenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]