[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pacierze mówił. Sąsiedzi stawali przed nim albo rozsiadali się na ławie i zadawszy kilka za-
pytań, podziwiwszy się trochę, głowami pokiwawszy milczeli także, wzdychali i odchodzili, a
na ich miejsce przychodzili inni. Tak było z mężczyznami. Ale z kobietami działo się wcale
inaczej. Tłumnie otaczały one tapczan, na którym leżał chory, gadały, doradzały, nad Agatą,
która, na ziemi u tapczana siedząc, cicho płakała, głośne lamenta zawodziły. Chorym był
Klemens. Urodziwego parobka sroga jakaś gorączka niby kosa trawę podcięła. Pod kracia-
stym kilimkiem leżał on nieruchomy na kształt kłody drzewa, z twarzą ziejącą ogniem, wciąż
jękliwym głosem matkę ku sobie przywołując. Piotrowa podnosiła się z ziemi, stojący obok
dzbanek z wodą brała i klęcząc brzeg jego do ust synowskich podawała. On pił chciwie, jej
łzy ciekły po zżółkłej od zgryzoty twarzy. Nie krzyczała jednak, rąk nie łamała i rzadko nawet
odzywała się do sąsiadek. Zawsze była ona najcichszą prawie z całej wsi niewiastą, tak już
przy swoim poważnym mężu i w swojej spokojnej chacie być przywykła. Inne za to kobiety
tapczan ściśle otaczając i choremu przypatrując się gwarzyły jak na targu lub zawodziły jak
na pogrzebie. Aabudowa, gospodyni, tak i jak Agata, zamożna i poważna, prawiła:
Nie wytrzyma, już ja wiem, że nie wytrzyma, już ja może dziesięciu ludzi w takiej cho-
robie widziała i żaden nie wytrzymał.
Piotrowa rzewniej jeszcze płakać zaczęła i z twarzą w dłoniach aż zakołysała się cała z
żałości, ale żona Maksyma, Bohdanka, tęga i zamaszysta baba, złowróżbną sąsiadkę od tap-
czana odepchnęła.
Czemu nie wytrzyma? czy to zmiłowania boskiego nad grzesznymi ludzmi nie ma? Pan
Bóg najwyższy zmiłuje się i uzdrowi. Agata! hładysz mi dajcie, prędko! Słyszycie, Agata?
jemu trzeba hładysz do żywota przystawić!
Paraska Szymonowa z małym dzieckiem na ręku i dwoma starszymi, które czepiały się jej
spódnicy, skora do płaczu, bo zawsze prawie głodna i skłopotana, palcami rozmazywała sobie
łzy po chudych policzkach i zawodziła:
Oj, bogate takie i szczęśliwe ludzie, ataki spadła na nich zgryzota! Oj, Klemens, Kle-
mens, żebyś ty był lepiej na tę łąkę nie pojechał, na tym deszczu nie przemókł i nie wyspał się
53
na tej zgniłej kopicy! Oj, z tej zgniłej kopicy choroba ta wylazła i w twoje ciało wlazła... oj,
biednaż twoja młoda główka, biedna!
Młody parobek istotnie przed kilku dniami jezdził na dość oddaloną łąkę dla zabrania z
niej wprzódy już skoszonej otawy, w drodze zmókł na ulewnym, jesiennym deszczu i noc
przespał na stożku zgniłej od wilgoci trawy. Nazajutrz, do domu wróciwszy, kożuch włożył,
bo go dreszcze trzęsły, lecz że dnia następnego chłopcy wiejscy mieli w stawie niewodem
ryby łowić, poszedł wraz z nimi, zdjął na brzegu odzienie, po ramiona prawie wlazł w wodę i
przez parę godzin pomagał niewód ciągnąć. Po tej już wyprawie był na tapczanie i od dwóch
dni zeń nie wstawał. Przytomnym był zupełnie, tylko czasem na różne bóle wyrzekał, a teraz
tak zajęczał, że stara Aabudowa ręce jak do pacierza splotła i z nogi na nogę przestępując
Agatę zapytała:
A gromnica jest u was? Już jemu, biedakowi, gromnicę by w rączki włożyć.
Budrakowa ze swej strony wołała o hładysz, aby go do żywota choremu przystawić, inne
kobiety szeptały o księdzu i przenajświętszych sakramentach; młodziutka, wysmukła dziew-
czyna, w cienkiej koszuli i z żółtym kwiatem za uchem, która przy oknie stała i na chorego
Klemensa jak w tęczę patrzała, zajęczała głośno:
Oj, Bożeż, mój Boże!
Była to córka Maksyma Budraka, najładniejsza i najbogatsza dziewczyna we wsi, która tu
niby po matkę, ale w istocie z niespokojności o ładnego parobka przyszła i wstydliwie, w
milczeniu przy oknie stanęła. Piotrowa zachodząc się od płaczu dzwignęła się z ziemi i poszła
do komory po hładysz i po gromnicę, a flegmatyczna Paraska, krok w krok za nią wraz z troj-
giem dzieci swych chodząc, z uporem ogłupiałych i rozlazłych istot wciąż swoje powtarzała:
Oj, żeby on był nigdy na tę łąkę nie jechał, na tym deszczu nie zmókł i nie przespał się
na tej zgniłej kopicy!
Wtem pomiędzy gwarzącymi kobietami i tuż za Piotrową, która hładysz Budrakowej po-
dawszy z kawałkiem woskowej świecy w ręku znowu na ziemi u nóg syna usiadła, zabrzmiał
najdonoślejszy ze wszystkich, ostry i syczący głos niewieści:
Ale, albo to od łąki i od deszczu, i od kopicy ta choroba na niego przyszła? Od czego in-
nego ona na niego przyszła i nie boska w tym wola jest, ale czyja inna!
Słowa te wymówiła Rozalka, która dnia tego już kilka razy wpadała do Piotrowej chaty i
popatrzywszy chwilę na chorego wybiegała z niej, aby po kwadransie lub godzinie powrócić
znowu. Z ruchliwej i ognistej jej twarzy poznać by można, że czuła się czymś mocno zdzi-
wioną i zakłopotaną. Spodziewała się wcale czego innego niż to, co się stało. Za wrotami
Piotrowej chaty stawała i z palcem do ust przyłożonym dumała głęboko. Potem biegła do
domu, aby strawę gotować i lnu choć trochę natrzeć, była to bowiem pora tarcia lnu, a Rozal-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]