[ Pobierz całość w formacie PDF ]

innych głębokich i wiecznych prawd mogła być równie dobrze ta słodka
koncha uszna, jak jakaś Izyda, jakiś Wisznu czy jakiś kwiat lotosu.
Dołem w kamiennym łożysku szumiała rzeka, południowe światło
tańczyło na łaciatej korze platanów! Jak pięknie było żyć! Szaleńcza
chęć śmiechu z jadalni gdzieś się zapodziała i przepadła, w oczach
miałem łzy, święta rzeka szumiała głębokim napomnieniem, moje serce
wypełniała radość i uczucie wdzięczności. Dopiero teraz, przechadzając
się wolno pod drzewami, uświadomiłem sobie, w jakiej to otchłani
przygnębienia, rozterki, nieszczęścia i głupoty żyłem w ostatnim czasie.
Mój Boże, jak marnie ze mną było, jak niewiele brakowało, żebym stał
się paskudnym, tchórzliwym typkiem! Trochę niedomagania i bólu, parę
tygodni życia w kurorcie, okres bezsenności, a już pogrążony byłem po
uszy w złym humorze i rozpaczy. Ja, któremu dane było słyszeć głos
hinduskich bogów! Jak to dobrze, że zły czar został wreszcie
przełamany, że znów otacza mnie powietrze, światło słońca i
rzeczywistość, że znowu słyszę boskie głosy, znowu czuję w sercu
nabożne skupienie i miłość!
Uważnie przebiegłem w pamięci te haniebne dni, strapiony i
zdumiony, smutny i gotowy śmiać się ze wszystkich tych głupstw, które
mnie omotały. Nie, odtąd mogłem dać spokój wyprawom do domu
zdrojowego, niepotrzebne mi było dostojne kasyno, teraz już nie
musiałem się martwić, jak spędzić czas. Zaklęcie prysło.
I kiedy dziś, na kilka dni przed zakończeniem kuracji, zastanawiam
się, jak do tego doszło, gdy dociekam przyczyn mego upadku i
wszystkich tych zawstydzających przeżyć, wystarczy mi przeczytać
dowolną stronicę tych notatek, a przyczyna staje się wyrazna. Winna jest
nie moja fantazja i skłonność do marzeń, nie brak moralności i
mieszczańskich cnót, ale odwrotnie. Byłem właśnie zbyt moralny, zbyt
rozsądny, zbyt mieszczański. I tym razem nie uniknąłem starego,
odwiecznego błędu, którego dopuściłem się setki razy przedtem i gorzko
żałowałem. Chciałem dostosować się do normy, chciałem sprostać
wymogom, których nikt mi nie stawiał, chciałem być czymś lub udawać
coś, czym wcale nie jestem. I w ten sposób raz jeszcze doszło do tego, że
zadałem gwałt samemu sobie i całemu w ogóle życiu.
Chciałem być czymś, czym nie jestem. Jak to? Zrobiłem z mego
ischiasu poniekąd specjalność, grałem rolę ischiatyka, kuracjusza,
dostosowującego się do mieszczańskiego otoczenia gościa hotelowego,
zamiast zwyczajnie pozostać tym, kim jestem. Traktowałem Baden,
swoją kurację, swoje otoczenie, swoje dolegliwości o wiele zbyt
poważnie, wbiłem sobie do głowy, że jeśli odpokutuję tę kurację, to na
pewno wyzdrowieję. Za sprawą pokuty, kary, uświęcających obrzędów,
kąpieli i ablucji, lekarza i bramińskich praktyk magicznych chciałem
osiągnąć to, co można osiągnąć tylko za sprawą łaski.
Zawsze tak ze mną było. Nawet ta sławetna psychologia kąpielowa,
którą wysiadywałem w gorącej wodzie, to też jeden z tych numerów, to
także próba intelektualnego zgwałcenia życia, która nie mogła się udać i
musiała się zemścić. Ani ja nie jestem  jak przez chwilę mniemałem 
reprezentantem jakiejś szczególnej filozofii ischiasu, ani filozofii takiej
w ogóle nie ma. Nie istnieje też żadna specyficzna mądrość
pięćdziesięciolatka, o której roiłem w przedmowie. Bardzo możliwe, że
moje myślenie przedstawia się dziś trochę inaczej niż dwadzieścia lat
temu, ale moje uczucia, mój byt, moje pragnienia i nadzieje się nie
zmieniły, nie stały się ani mądrzejsze, ani głupsze. Dzisiaj tak jak i
dawniej mogę być raz dzieckiem, raz znowu starym człowiekiem, mieć
to dwa latka, to tysiąc. A moje próby dostosowania się do
unormowanego świata, udawania pięćdziesięciolatka i ischiatyka,
pozostają równie bezskuteczne, jak próba pogodzenia się z ischiasem i
Baden za pomocą mojej psychologii.
Dwie są drogi wybawienia: droga sprawiedliwości, dla
sprawiedliwych, i droga łaski, dla grzeszników. Otóż, będąc
grzesznikiem, po raz kolejny popełniłem błąd i próbowałem prześliznąć
się drogą sprawiedliwości. Nigdy mi się to nie uda. A sprawiedliwość,
ambrozja sprawiedliwych, dla nas grzeszników, jest trucizną, czyni nas
gorszymi. Taki już mój los, że wciąż na nowo muszę podejmować te
próby, popełniać ten błąd, tak jak i w sferze duchowej będąc poetą,
wciąż na nowo próbuję pokonywać świat myśleniem zamiast sztuką.
Wciąż na nowo podejmuję te dalekie i mozolne samotne wyprawy,
usilnie próbuję sposobów rozumowych, i zawsze kończy się to
cierpieniem i zagubieniem. Ale po tej śmierci zawsze następują
ponowne narodziny, wciąż na nowo spływa na mnie łaska, a cierpienie i
zagubienie przestają dolegać, błędy jaśnieją dobrem, klęski okazują się
cenne, bo przywróciły mnie na łono matki, raz jeszcze umożliwiły mi
doznanie łaski. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sklep-zlewaki.pev.pl