[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Zrobiłeś kopie? - zmienił temat Andrzej. Zaskoczony Michał nie od razu zrozumiał
pytanie, ale zanim się odezwał, Wasielewski krzyknął niecierpliwie:
- No, zrobiłeś czy nie?
Coś w jego głosie zirytowało Michała.
- Nie krzycz, jesteśmy we wrogim mieście.
- Wiem to lepiej od ciebie.
- Więc czemu...
Gwałtownie wduszony pedał hamulca spowodował ostre szarpnięcie samochodu.
Korektor świateł zareagował błyskawicznie, zmienił ustawienie reflektorów, żeby oświetlały
ulicę daleko z przodu. Co się dzieje, zdążył pomyśleć Michał. Andrzej już sięgał do
wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyciągnął rękę z pojemnikiem i trysnął Michałowi w twarz
strumieniem czegoś zimnego. Zalała go lodowata ciemność.
Ocknął się równie gwałtownie. Zawadził spojrzeniem o zegar, przeliczył w pamięci.
Czternaście minut, pomyślał. Co on mi zrobił? Dlaczego siedzę taki skulony? Przekręcił
głowę, popatrzył na Andrzeja zaciekle palącego papierosa.
- Czyś ty zwariował? - chciał krzyknąć, ale zdołał tylko wykrztusić: Hy-hha .
Wasielewski zaciągnął się ponownie. Zgięty wpół Michał otworzył ponownie usta, ale
nagle dotarło do niego, że Andrzej dobrze go słyszy, że to nie jest żaden głupi żart. Zamknął
usta. Wasielewski rzucił mu krótkie spojrzenie, dokończył papierosa i pstryknął niedopałkiem
w czerń nocy. Czerń?! Gdzie światła miasta? Gdzie ulice? Michał usiłował się wyprostować,
ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa.
- Gdzie schowałeś zapasowe kopie? - zapytał Andrzej.
- Huk-hu! - zajęczał przecząco Michał.
Andrzej skwitował to ruchem brwi. Uruchomił silnik i ruszył. Po chwili jeniec poczuł
na karku spływające w dół mrowienie i ze stękaniem zaczął się prostować. Uniósł głowę i
zobaczył, że zbliżają się do pustej zautomatyzowanej stacji benzynowej. Samochód skręcił za
róg i wtoczył się przez niski krawężnik na trawnik, w głęboki cień. Andrzej wyłączył silnik,
wysiadł i rozpłynął się w mroku.
Michał znowu stęknął i pomyślał, że gdyby teraz odzyskał sprawność mięśni, to
mógłby po prostu odjechać. Wasielewski jednak dobrze znał moc użytego specyfiku. Zresztą
Michał miał ręce skrępowane za plecami, co zauważył dopiero teraz. Wytężył słuch. Cisza.
Jakiś samochód przemknął drogą.
Klakson! Gdyby trafił brodą w klakson, mógłby wszcząć alarm! Poderwał głowę jak
najwyżej i rzucił się całym ciałem w bok, ale zwalił się na fotel kierowcy i przytulił
policzkiem do miękkiej, ciepłej tapicerki. Szamotał się kilka chwil, aż zrozumiał, że jego
wysiłki nie dają żadnych efektów. Cmoknął zamek drzwi, zapach tapicerki ustąpił przed falą
świeżego nocnego powietrza.
Wasielewski bez słowa chwycił Michała za włosy i przerzucił z powrotem na fotel
pasażera. Nie zapiął mu pasów, więc kiedy ruszył, Michał poleciał do przodu uderzając z całej
siły twarzą w deskę.
- Popatrz - usłyszał. - Tyle się pieprzy o poduszkach powietrznych, a jak są potrzebne,
to ich nie ma!
Kpina Andrzeja przedarła się przez kurtynę bólu i oszołomienia. Czuję ból, więc
dochodzę do siebie, pomyślał ucieszony Weiss. Spróbował dokonać przeglądu własnego ciała,
ale wciąż nie odbierał żadnych bodzców poza mrowieniem w grzbiecie i bólem rozbitego
nosa. Samochód kiwnął się kilka razy, zwolnił i stanął. Silnik zgasł. Wasielewski
szarpnięciem za kołnierz posadził Michała, wyjął coś z kieszeni i sprawdziwszy napis, trysnął
prosto w twarz jeńca. Ten szarpnął się, zakrztusił i nagle poczuł całe swoje ciało: obolały
puchnący nos, zdartą skórę na czole nad okiem, skrępowane mocnymi więzami ręce,
niewygodnie wykręconą prawą stopę.
Andrzej wysiadł, obszedł wóz dokoła, otworzył drzwi od strony Michała, pchnął go do
przodu, a potem wsadził ręce pod pachy i jednym szarpnięciem wyciągnął go z samochodu.
- Możesz stać! - oświadczył, ale widząc, że Michał okręca się na bezwładnych nogach,
podholował go do najbliższego drzewa i oparł o nie brzuchem. - Teraz stój albo się
przewracaj, jak wolisz.
Weiss został sam. Rozpaczliwie przywierał do pnia czekając, aż odzyska władzę w
nogach. W końcu oderwał policzek od chropowatej kory, stanął prosto i rozejrzał się.
Zobaczył małą polankę, której wylot zamykał samochód Andrzeja z zapalonymi światłami.
Na tle reflektorów pojawił się Wasielewski z dużym motkiem sznura w ręku. Podszedł bliżej i
nagle, bez ostrzeżenia, z całej siły uderzył Michała w splot słoneczny. Uderzony zgiął się
wpół i
runął na twarz w wilgotną trawę. Przekręcił się na bok, zaczął wymiotować. Nad
głową usłyszał kilka inwektyw. Potem Wasiełewski szarpnął go za łokcie, postawił na nogi i
oparł o drzewo. Kaszlący, z ohydnym posmakiem w ustach Michał patrzył bezradnie, jak
Wasiełewski oplątuje go linką. Zaciągnął węzeł i rzucił:
- Pytam kolejny raz: jak się zabezpieczyłeś, gdzie są kopie?
- Nie ma... - wystękał Michał. Andrzej zastanowił się nad jego słowami.
- Gówno prawda, sam ci mówiłem, że trzeba je zrobić. No trudno, jak sobie życzysz.
Wziął potężny zamach i z całej siły uderzył ponownie w splot słoneczny. Michał
poleciał do przodu, ale tym razem więzy utrzymały go w stojącej pozycji. Miażdżący, tępy
ból wycisnął z płuc powietrze, wypełnił brzuch i klatkę piersiową, wysłał w kierunku głowy
całe zastępy przerazliwie czerwonych mroczków. Michał daremnie próbował zaczerpnąć tchu.
Andrzej stał przed nim i patrzył na jego wykrzywioną spazmem twarz.
- Za chwilę zrozumiesz, że oddychanie to duży luksus - obiecał obojętnie. - Będziesz
się powoli dusił, a szamotanina tylko pogorszy twoją sytuację. Ale nie będzie cię stać na
racjonalne myślenie i zachowanie spokoju. Uduszenie to nieprzyjemna sprawa. - Odczekał
chwilę. - Jeszcze raz zapytam: gdzie twoja asekuracja? Milczysz?
Zamachnął się i ponownie uderzył jeńca w żołądek. Michał usiłował napiąć mięśnie
brzucha, ale w jego ciele eksplodował ból, nieznośny, niemierzalny, nieludzki. Zaraz potem
Michał ze zdziwieniem poczuł, że ulatuje z obolałego ciała. Zobaczył, że Andrzej chwyta
koniec sznura i ciaśniej ściąga więzy opasujące pierś i brzuch. Bezlitosny ucisk na klatce
piersiowej prawie uniemożliwiał oddychanie. W gardle narastał skowyt.
Nie wolno krzyczeć, nakazał sobie Michał. Zaczerpnął odrobinę powietrza, tyle co
nic. Wasiełewski wyjął papierosy i zapalił. Wydmuchiwał dym najpierw odruchowo w bok,
potem z sadystyczną przyjemnością w twarz Michała, który zaczął się krztusić.
- To dopiero początek - poinformował Andrzej. - Jeszcze trochę tlenu w bebechach
miałeś, najlepsze jeszcze przed tobą.
Wyjął z kieszeni telefon i wystukał numer.
- Zaraz ci pomogę podjąć decyzję - obiecał półprzytomnemu Michałowi.
W nocnej nocy sygnał wywołania rozległ się nadspodziewanie mocno. Dopiero po
dziesiątym czy dwunastym sygnale ktoś podniósł słuchawkę, ale milczał. Andrzej zmarszczył
brwi i wcisnął klawisz Mute , odcinając mikrofon.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]