[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Trudno powiedzieć cokolwiek w dzisiejszych czasach odparł Ernie Hoval.
%7łołnierze oddziałów specjalnych i inni pomyleńcy obcinają włosy, golą się, kąpią
i wtapiają w tłum przeciętnych, przyzwoitych obywateli. Miał już dosyć tego żółta-
wego człowieka i nie chciał dłużej dyskutować. Było oczywiste, że mają odmienne zda-
nia.
Odsunął się od ściany i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem zakrwawioną łazienkę.
Dlaczego?
Dlaczego to się stało? Dlaczego wymordował swoją rodzinę?
Tak.
To bardzo religijny człowiek stwierdził technik, znów się uśmiechając.
Hoval nie zrozumiał. Poprosił o wyjaśnienia
To świecki kaznodzieja. Oddany Chrystusowi, rozumie pan. Głosi Słowo Boże
gdzie tylko się da, każdego wieczoru czyta przez godzinę Biblię... a potem widzi jak
jego chłopak pogrąża się z powodu narkotyków albo przynajmniej trawki. Zauważa
u córki rozluznienie zasad moralnych albo całkowity ich brak, ponieważ nie chce mu
powiedzieć, z kim się umawia albo dlaczego wraca pózno do domu. A matka troszkę za
często brała stronę dzieciaków. Zachęcała do grzechu, by się tak wyrazić.
Co w końcu zaważyło?
Nic szczególnego. Twierdzi, że wszystkie codzienne sprawy tak się nawarstwiły, że
nie mógł już tego wytrzymać.
A rozwiązaniem było morderstwo.
W każdym razie dla niego.
Hoval pokręcił smutno głową, myśląc o ładnej dziewczynie leżącej na podłodze ła-
zienki.
Dokąd dziś zmierza świat?
Nie świat powiedział chudy technik. W każdym razie nie cały świat.
11
To był rzęsisty deszcz, ulewa, najwyrazniej bezustanne oberwanie chmury. Wiatr od
wschodu gnał bezlitosne, chłoszczące płachty wody po całym Denver. Spływała stru-
mieniami ze spadzistych, czarnych dachów motelu, chichotała wesoło mknąc pozio-
mymi odcinkami rynien, huczała lecąc w dół szerokimi, pionowymi rurami i wpadała
z pluskiem w kratki ściekowe. Gdzie okiem sięgnąć, z drzew i krzewów kapały krople,
a płaskie powierzchnie połyskiwały ciemno. Na motelowym dziedzińcu, w zagłębie-
niach trawnika, tworzyły się brudne kałuże. Gnane wiatrem krople deszczu zakłócały
krystaliczny bezruch wody w basenie, tańczyły na kamiennych płytkach obrzeża i przy-
ciskały do ziemi trawę, która rosła między nimi.
Podmuchy wiatru zagnały deszcz pod daszek ganku i na promenadę wyższej kondy-
gnacji, pod sam pokój Doyle a. W chwili gdy zatrzaskiwał drzwi, zamykając w środku
Colina, wir zimnej wody przetoczył się po tarasie i owinął się wokół Doyle a, chłoszcząc
prawą stronę jego ciała. Niebieska koszula i jedna nogawka znoszonych dżinsów przy-
lgnęły nieprzyjemnie do skóry.
Drżąc spojrzał w kierunku południowym, w stronę schodów prowadzących na dzie-
dziniec. Wszędzie zalegały głębokie cienie. W żadnym pokoju nie paliło się światło;
słabe nocne lampy na promenadzie były rozmieszczone co pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt
stóp. Nocna mgiełka jeszcze bardziej zaciemniała obraz, wijąc się wokół słupków pod-
trzymujących daszki ganków i gęstniejąc we wnękach prowadzących do apartamentów.
Ale Doyle był przekonany, że nikt nie skrada się z tamtej strony.
Dwa apartamenty dalej, trzydzieści stóp na północ, inne skrzydło motelu łączyło
się z tym, w którym mieszkał Doyle, tworząc północno-wschodni narożnik dziedzińca.
Ktokolwiek grzebał przy drzwiach prowadzących do ich pokoju, mógł znalezć się tam
w ciągu sekundy, znikając błyskawicznie z pola widzenia... Alex wcisnął głowę w ramio-
na, by osłonić twarz, i wyjrzał ostrożnie za róg budynku.
Nie znalazł tam niczego oprócz szeregu czerwonych drzwi, nocnej mgły, ciemności
i mokrego betonu. Niebieska żarówka paląca się przy skrzynce z przewodami elektrycz-
nymi oznaczała kolejne schody, prowadzące na niższy poziom, a dokładnie na parking,
otaczający kompleks budynków ze wszystkich stron.
Ostatni odcinek tarasu, na którym się znajdował, biegnący w kierunku północnym,
był również opustoszały, podobnie jak reszta wschodnio-zachodniego skrzydła drugiej
kondygnacji.
76
Podszedł z powrotem do kutej z żelaza balustrady i spojrzał w dół, w kierunku ba-
senu i jego okolic. Ruszało się tam tylko to, co poddawało się sile wiatru i deszczu.
Nagle Alexa ogarnęło niesamowite uczucie, że jest sam nie tylko w tym konkret-
nym miejscu, ale że jest w ogóle jedyną żywą duszą w całym motelu. Miał wrażenie,
że wszystkie pokoje świecą pustkami, łącznie z siedzibą właściciela, a całe to miejsce
opuszczono w rezultacie a może w oczekiwaniu jakiegoś ogromnego kataklizmu.
Nieznośna cisza, zakłócona jedynie odgłosem deszczu, i ponure betonowe korytarze
zrodziły i stanowiły pożywkę dla tej dziwacznej fantazji, aż stała się niepokojąco rze-
czywista i nieco denerwująca. Nie pozwól, by znów odezwał się w tobie ten przestra-
szony dzieciak, ostrzegł Doyle samego siebie. Jak na razie, idzie ci niezle. Nie strać teraz
zimnej krwi.
Po paru minutach obserwacji, w czasie których opierał się obiema dłońmi o meta-
lową balustradę, Doyle nabrał przekonania, że karłowate sosenki i starannie przycięte
krzewy rosnące na dziedzińcu nikogo nie kryją; widać było jedynie ich własne cienie.
Krzyżujące się promenady były ciche i puste.
We wszystkich oknach panowała ciemność. Pod pokrywą bębniącego deszczu i zło-
wieszczych krzyków burzowego wiatru trwała niczym nie zakłócona, grobowa cisza.
Przy balustradzie nie było żadnej osłony i Alex był teraz dokładnie przemoczony.
Jego koszula i spodnie przemiękły. Woda przedostała się nawet do butów i sprawiła, że
skarpetki stały się zimne i mokre. Na ramionach czuł gęsią skórkę, a ciałem wstrząsały
[ Pobierz całość w formacie PDF ]