[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jarmarcznych korali.
Fotele kryte szarym pluszem, dywany, lustra na ścianach, zapach kawy i perfum od razu
wprowadził mnie w stan rozmarzenia. Zobaczyłam siebie, jak w szalu ze złotej lamy tańczę
bolero, a mężczyzni obrzucają mnie kwiatami, szepczą z uwielbieniem moje imię i wtedy
właśnie na sali zjawia się Busio...
- Ale tych szkopów to tutaj do cholery i trochę... - wyrwał mnie z zamyślenia ojciec. - Ze trzy
solidne granaty mieć przy sobie... - westchnął, gdy tylko kelner odszedł od naszego stolika, a
zwracając się do mnie, powiedział kategorycznym tonem: - Niech cię Pan Bóg broni, żebyś
poszła tańczyć z jakimś Niemcem. Mordę publicznie skuję i wyrzucę z domu.
Nie czekając żadnej odpowiedzi, oddał się bez reszty obserwowaniu siedzących w pobliżu
kobiet. Nie mógł jednak powstrzymać nerwowego tiku, co wyglądało dość dwuznacznie przy
zalotnych uśmiechach, jakimi dyskretnie je obdarzał, i o mało nie doszło do awantury.
Platynowa blondyna z sąsiedniej loży obrzuciła ojca kilkakrotnie impertynenckim
spojrzeniem i nachyliwszy się do partnera w czarnym ubraniu, coś mu z oburzeniem szeptała.
Barczysty mężczyzna obrócił się powoli, ostentacyjnie w naszą stronę i długo mierzył ojca
wzrokiem.
124
Ojciec z równym zainteresowaniem utkwił w jego twarzy mrugające oko i do żadnego
skandalu nie doszło. Tylko że spoglądano na ojca podejrzliwie, a na nas ukradkiem.
Matka, która zachwyconymi oczami lustrowała cały lokal, nie zwracając zupełnie uwagi na
ojca, zaczęła nagle nerwowo coś manipulować przy lisie zsuwającym się z jedwabnej czarnej
sukni.
- Stasiu... - szepnęła z lękiem. - Przygląda mi się jakaś pani, co siedzi przy orkiestrze... Taka
w czarnym kapeluszu z kwiatem.
- No to co z tego? Niech się przygląda. - Powędrował za wzrokiem matki.
- A może to jej lis?...
- Wykluczone! - stwierdził kategorycznie i dodał na uspokojenie:
- Znalazłem go w tapczanie w innej dzielnicy... A zresztą wizytowego biletu nie ma, więc
czego się boisz? Mało to lisów w Warszawie?
Matka jednak straciła humor, a po chwili pod pretekstem, że jest bardzo gorąco, zsunęła futro
na kolana.
Na parkiecie robiło się coraz ciaśniej. Grano teraz tyrolską polkę i kilku Niemców jodłowało
w tańcu, poklepując się po kolanach, a partnerki po wesolutko podrygujących pośladkach.
Zmiano się hałaśliwie i beztrosko.
- Kiedy wreszcie zacznie się ten program? - niecierpliwiła się matka, spoglądając na ojca, ale
w tej właśnie chwili skończyła się polka, zapalono jasne światła i ktoś z orkiestry wysuwał na
środek parkietu mikrofon.
Serce waliło mi głośno i już na zapas zazdrościłam Agnisi.
- Ja nie wierzę, ja nie wierzę - powtarzała w kółko matka, poprawiając nerwowo jasne loki
nad czołem. Ojciec chrząknął i u nadchodzącego kelnera zamówił trzy kieliszki czerwonego
wina.
- Nie szastaj się tak, Stasiu... Dopiero wypiliśmy kawę z tortem...
- prosiła matka, zaglądając dyskretnie do karty.
- A cholera, wszystkiego sobie całe życie odmawiać! Diabli wiedzą, czy przeżyjemy tę wojnę
- zamrugał nerwowo okiem i zwrócił się z czułością do mnie: - No co, ojczaki? Może chcesz
jeszcze jeden kawałek tego pagaja?
Zgodziłam się skwapliwie, chociaż nie miałam zbytniego apetytu. Wciąż nie mogłam się
jakoś przyzwyczaić do dobrobytu i jadłam na zapas, nie tracąc żadnej okazji.
125
Tortu jednak ojciec nie zdążył już zamówić, bo właśnie rozległ się potężny tusz, wygasły
światła, rozbłysła girlanda kolorowych żarówek i wytworny, o siwiejących skroniach pan we
fraku zapowiedział po niemiecku i po polsku znaną i uroczą śpiewaczkę Tanie Pietrowną we
własnym repertuarze".
Zjawienie się pieśniarki powitała sala oklaskami. Matka szepnęła zdławionym głosem: To
ona..." i osłupiałym wzrokiem wpatrywała się w zgrabną postać Agnisi udrapowanej w czarny
welur. Z wielkiego dekoltu wysuwały się krągłe połówki napudrowanych piersi, między
którymi połyskiwał na łańcuszku mieniący się kamień. Rude włosy zaczesane do góry i nad
czołem zakończone lokami połyskiwały jak hełm. W nich, jak w gniazdku, migotała
brylantowa brosza. Uśmiechała się wdzięcznie, omiatając salę powłóczystym spojrzeniem
swoich burych oczu, które w otoczeniu długich i czarnych niby łapy karalucha rzęs wydawały
się nienaturalnie ogromne.
- Cie cholera... -jęknął z podziwem ojciec i zaczęła mu drgać lewa powieka.
Matka przytknęła chusteczkę do nosa, który podejrzanie sczerwieniał.
- Jaka ona podobna teraz do nieboszczki Zuzi...
Agnisia poprawiła upierścienionymi palcami szal ze srebrnej tkaniny i wdzięcznym ruchem
głowy dała znak pianiście. Posypały się burzliwe akordy, a pózniej miękki, głęboki głos pełen
zawodzącego smutku śpiewał: Dorogoj dlinnoju...
Był to romans, który nuciła często matka, a Monika ryczała przy nim jak bóbr, gorąco
namawiając do zbiorowego samobójstwa. Ojciec przetłumaczył mi kiedyś rosyjskie słowa.
Przekręcałam je niemiłosiernie i za każdym razem cierpliwie poprawiał z glinnoju na
dlinnoju.
Była w nich mowa o młodej parze, na którą czekały konie przed gankiem, i o szczęściu, które
chcieli dogonić, i o tym, że młodość przeszła, a szczęścia nie dogonili nawet parą koni...
Matce kapały łzy na wyliniałego lisa, ojciec, z martwym wyrazem twarzy i pałającym,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]