[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie ma nic przeciwko temu. Dopiero gdy uświadomił sobie, że
młody adwokat uzyska pozycję wspólnika ojca i że nazwa
kancelarii zostanie zmieniona na Green i MacMahon", zapiekło
go do żywego. Rodzice kilka razy pytali, czy nie myśli o
przeniesieniu się na stałe do Rathdoon i o założeniu własnej
agencji handlu nieruchomościami - tu też przecież wystawiano
na sprzedaż wiele domów i garaży. Nie zaszkodziłoby się z
tym pośpieszyć i nie dać się uprzedzić Billy'emu Burnsowi" -
zasugerowała matka, Rupert jednak oświadczył grzecznie, lecz
stanowczo, że nic takiego go nie interesuje. Nie pozostawił im
cienia wątpliwości, że jego życiowe plany są związane
wyłącznie z Dublinem. Stało się to w dniu, kiedy matka
zastanawiała się, czy nie pokryć domu nowym dachem - im
dwojgu stary w zupełności by wystarczył, a dla kogo mieliby go
wymieniać?... Rupert udzielił rzeczowej odpowiedzi, jak gdyby
jej pytanie nie płynęło z głębi serca i nie było ostatnią,
rozpaczliwą wymówką. Mówił o dachach i ich wpływie na
wartość nieruchomości. Rozważał wszystkie za i przeciw, nie
angażując się osobiście w plany rodziców, jak gdyby został w
tej sprawie zagadnięty przez przypadkowego turystę.
Matka próbowała go kilka razy ostrożnie wypytać, czy nie
poznał w Dublinie jakiejś sympatycznej dziewczyny. Wkrótce
jednak zaniechała dociekań. Był zmuszony odpowiedzieć jej w
RS
13
sposób stanowczy - ma zaledwie dwadzieścia pięć lat, a
mężczyzni w tym wieku, zgodnie z powszechnymi
oczekiwaniami, umawiają się z dziewczynami na randki. Nikt
nie wiedział przecież, że to nie z nimi się spotyka, lecz z
Jimmym.
Na samą myśl o Jimmym poczuł ucisk w gardle. Widzieli się
dzisiaj na lunchu; ich wspólne piątkowe posiłki stały się czymś
w rodzaju rytuału. Jimmy nie miał w piątek popołudniowych
zajęć: chłopcy mieli kłopoty ze skupieniem się nad nauką,
odbywały się więc tylko lekcje rysunków lub muzyki. Rupert
zauważył z pewnym zaniepokojeniem, a jednocześnie z
przyjemnością, że nastrój beztroski ogarnia w piątkowe
popołudnia nie tylko dublińskich licealistów. W te dni niewiele
działo się w agencji, ludzie wcześniej niż zwykle wychodzili na
lunch, chcąc go spożyć w domu - nawet jeśli mieszkali na
przedmieściach - a w biurze po ich powrocie, o ile w ogóle
wracali do pracy, panował identyczny hałas jak w pobliskim
pubie. Rupertowi odpowiadał ten stan rzeczy. Mógł zmitrężyć
na posiłek ponad godzinę bez narażania się na wysłuchiwanie
zbędnych pytań. Znalezli odpowiadającą ich gustom restaurację
(co nie było łatwe, zważywszy na różne upodobania kulinarne),
gdzie mile upływał im czas.
To Jimmy nalegał, żeby Rupert jezdził co tydzień do domu i
to on znalazł dla niego liliowy autobus. %7łałował, że nie mogą
razem spędzać weekendów, ale skoro starszy pan zawsze
okazywał synowi wyrozumiałość, czyż Rupert nie jest
zobowiązany regularnie go odwiedzać teraz, kiedy ojciec ma
przed sobą zaledwie kilka miesięcy życia? Powinien też
pomyśleć o matce, która czeka na niego przez cały tydzień. Ani
razu nie pozwolił Rupertowi wykręcić się przeziębieniem. W tej
kwestii był nieugięty.
Zresztą miał sprecyzowane poglądy we wszystkich sprawach
- na tym polegał jego urok. Nad niczym się nie zastanawiał,
nigdy nie nachodziły go wątpliwości i, wypowiadając się, nie
RS
14
dobierał wyważonych słów. A jeśli czasami się pomylił, zawsze
potrafił uznać swój błąd.
- Nie miałem racji co do faceta, który wymyślił linię
odblaskową widoczną nocą na jezdni. Przypisywałem tę zasługę
komuś zupełnie innemu. Nie mogłem palnąć większego
głupstwa. - I odtąd stawał się wyznawcą nowego poglądu. Nie
zmieniał tylko zdania na temat cotygodniowych powrotów
Ruperta do domu.
Sam nie miał dokąd jezdzić w piątki, gdyż jego rodzinny dom
znajdował się tutaj, w Dublinie. Jimmy był najmłodszy z całej
szóstki rodzeństwa, a jego dwie siostry i trzej bracia poszli
drogą wybraną przez ojca, to znaczy zaangażowali się w
kolportaż gazet. Jedni sprzedawali czasopisma na ruchliwych
rogach ulic, inni mieli kioski i handlowali również lodami oraz
kartkami urodzinowymi. Pomimo to ojciec Jim-my'ego czuł się
zawiedziony i zwykł mawiać ponurym tonem: Zawsze znajdzie
się jeden przemądrzały młokos, któremu nic nie trafi do
rozsądku". Gdy Jimmy był młodszy, cieszył się specjalnymi
względami u wszystkich członków rodziny, którzy zachęcali go
do książek, a potem namawiali, żeby skończył uniwersytet i
zajął się nauczaniem w jednej z ekskluzywnych szkół. Stroili
sobie żarty z jego homoseksualnych skłonności, choć nigdy nie
nazwali rzeczy po imieniu - nie mieli całkowitej pewności.
Każdy człowiek z głową nabitą wiedzą, a za takiego go uważali,
nosił się z pewną przesadą. Zarzucali mu, że ma nazbyt taneczne
ruchy, pokpiwali z jego stroju, szukali - na próżno - kolczyka w
jego uchu i, naśladując sposób mówienia pederastów z telewizji,
zwykli do niego mawiać: Och, Jimmy, jesteś okropny".
Widywał się jednak z nimi co tydzień. Wszyscy schodzili się
do małego, ciasnego domu, rozmawiali o konkurencji na rynku i
o tym, które z czasopism zostaną natychmiast wycofane ze
sprzedaży przez cenzora, gdy tylko wpadną w ręce
przedstawiciela rządu. Dyskutowali o poczytności
poszczególnych dzienników i o nieopłacalności kolportażu tych
RS
136
magazynów, które nie zdołają przetrwać na rynku. Opowiadali o
długich i cienkich patykach, jakich używają do bicia po łapach
dzieciaków usiłujących kraść komiksy. Jimmy włączał się
zwykle do rozmów, zadając rodzeństwu pytania. Zawsze
przynosił duże ciasto z kremem z eleganckich delikatesów,
gdzie obaj z Rupertem często robili zakupy. Jego bracia
dostaliby zbiorowego ataku serca, gdyby się dowiedzieli, ile
kosztowało. Matka zwykła mawiać, że jest bardzo smaczne,
choć w samym środku trochę zakalcowate. Jimmy zgarniał
kawałek najbardziej nasączony cointreau lub calvadosem i
zjadał go łyżeczką. Bracia zgodnie przyznawali, że to dość
dobry wypiek, przypominający biszkopty w kremie z czasów ich
dzieciństwa.
Wszystko było bardzo proste, kiedy miało się taką rodzinę.
Całkowicie pochłonięci własnymi sprawami, o nic Jim-my'ego
nie wypytywali. Gdyby zniknął na dobre z ich życia,
wspominaliby go z czułością. Czasami Rupert żalił się na swój
los, tak bardzo odmienny, nigdy jednak nie znajdował
zrozumienia u Jimmy'ego.
- Jesteś trudną i nadwrażliwą osobą, Roopo - zwykł mawiać
przyjaciel. - Nawet gdybyś miał rodzinę podobną do mojej,
również czułbyś się zagrożony i udręczony.
Rupert odpowiadał śmiechem.
- Nie nazywaj mnie w ten sposób. To brzmi jak nazwa
jakiegoś egzotycznego ptaka.
- Właśnie taki jesteś: przypominasz nastroszonego
egzotycznego ptaka, dla którego niemal każde warunki
klimatyczne okazują się nieodpowiednie!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]