[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jedno czerwone światło pozycyjne. Z prawej leżał jakiś ciemny kształt.
Rowerzysta rzucił rower na asfalt i podbiegł do samochodu. Przyklęknął nad
leżącym człowiekiem. Odwrócił go na plecy. W nikłym świetle zobaczył w
otwartych ustach wyszczerzone zęby mężczyzny. Usłyszał warkot
nadjeżdżającej ciężarówki. Wyskoczył na jezdnię i zaczął rozpaczliwie
machać rękoma... Ewa skostniała przy oknie. Nie ruszała się jednak z
miejsca. Czekała. Każdy przejeżdżający Złotą samochód był jakąś nadzieją.
Przejeżdżały rzadko i żaden nie zatrzymał się przed domem. Usłyszała
skrzypnięcie drzwi. Stała w nich matka Andrzeja. Trzymała w drżącej ręce
szklankę z herbatą. Postawiła ją ostrożnie na nocnym stoliku. Podniosła
oczy na synową i nagle obie, jakby pchnięte jakąś niewidzialną ręką,
zrobiły krok w przód i padły sobie w ramiona. Stały tak, zwarte w uścisku,
bez słowa, nadsłuchując, czy pod domem nie usłyszą nadjeżdżającej syrenki.
Powtórna nauka chodzenia Ewa jechała taksówką w kierunku Piaseczna. W
uszach wciąż jeszcze słyszała te słowa; dudniły jej pod czaszką jak
spadające kamienie: "Dzwonię ze szpitala w Górze Kalwarii. Mąż miał
wypadek..." Stało się. "Czy... czy... - z najwyższym wysiłkiem wydobyła z
siebie to pytanie - czy żyje?" "Pani przyjedzie..." "Ale czy żyje?!" -
powtórzyła z rozpaczą. "Jeden na pewno - usłyszała - drugiego na intensywną
zabrali..." "Którego?!" Dziewczyna nie odpowiedziała. - Szybciej! -
położyła dłoń na barku kierowcy. - Mój mąż miał wypadek... straszny
wypadek... Przyspieszył. Spojrzała na zegarek. Było dziesięć po drugiej. W
Kalwarii jedynymi rozświetlonymi oknami były te, które należały do
powiatowego szpitala. Na podjezdzie stały dwie karetki pogotowia. Ewa pędem
dopadła drzwi wejściowych. Nawet nie odwróciła się na wołanie zaspanego
portiera, który ją usiłował zatrzymać. Wiedziona jakimś niewytłumaczalnym
instynktem, gnała długim korytarzem, potem zaczęła wspinać się na piętro,
jakby ten zapuszczony, ponury szpitalik odwiedzała już kilkakrotnie. Kiedy
dobiegła do drzwi, nad którymi jaskrawo świecił klosz z napisem
"Ambulatorium", wydało się jej, że usłyszała znajomy głos. Zatrzymała się.
Tak! To był głos Andrzeja. A więc żył! Najwyrazniej kłócił się z kimś,
miotał przekleństwami, których prawie nigdy nie używał w domu, i Ewa
domyśliła się, w jakim wciąż znajdował się stanie. Ponownie więc wpadła w
popłoch, bo w jednej chwili pojęła, że dobry Bóg, który ocalił jej męża,
wcale nie jej go zwracał, lecz prokuratorowi. A za drzwiami ambulatorium
Andrzej bezskutecznie usiłował walczyć z młodym stażystą, który korzystając
z nieobecności ordynatora, rozkoszował się urokami władzy danej mu
nieoczekiwanie tej nocy. Był atletycznej budowy i gdyby nie biały kitel,
bardziej przypominałby absolwenta AWF niż akademii medycznej. Przywołując
na pamięć całą wiedzę nabytą na kolokwiach i ćwiczeniach z chirurgii,
usiłował na rozciągniętym wzdłuż leżanki pacjencie wykryć uszkodzenia
kości. Zawzięcie zginał i odginał kark chorego, aż parę razy chrupnęło w
kręgosłupie, badał odruchy palców, wykręcał nogę w kostce i w kolanie. - Co
z bratem?! Powie mi pan wreszcie, co z bratem?! Po szklanych szafkach
ambulatorium, po białych meblach mógł się jedynie domyślać, co zaszło.
Niczego nie pamiętał. Stażyście udało się wreszcie po krótkim szamotaniu
przewrócić pacjenta twarzą do ceraty zaścielającej leżankę. Gwałtownym
ruchem wykręcił mu lewe ramię, Andrzej syknął z bólu. - Prawą proszę... -
Odwal się pan! Ramię mnie cholernie boli!... - Ma prawo - przyznał
obojętnie stażysta - bo wybite. - Na pewno wybite? - Sto procent. - To
dlaczego go pan nie nastawia? - Ja?! Trzeba poczekać na ordynatora. Jemu
wskoczy za pierwszą przymiarką. Andrzej z rozmachem usiadł na leżance,
strącając rozpięty między dwoma drążkami wykres szerzących się w kraju
chorób wenerycznych. - Jeszcze pan nie wytrzezwiał? Z kartą chorobową w
sękatych paluchach już zmierzał ku drzwiom, ale go Andrzej w ostatniej
chwili chwycił za połę fartucha. - Nie odejdzie pan, póki się nie dowiem,
co z bratem! - Chyba nie wyjdzie z tego... - ruszył ku drzwiom, w których
niemal zderzył się z Ewą. Po jej rozognionym wzroku domyślił się, kim
prawdopodobnie jest, nie tylko więc nie zaprotestował przed wtargnięciem
tutaj, ale dyskretnie i szybko usunął się z ambulatorium. Ewa klęczała przy
leżance. Obsypywała obnażone ramię Andrzeja pocałunkami. - %7łyjesz...
żyjesz... - powtarzała płacząc i śmiejąc się na przemian. - Boże, dlaczego
ja ci pozwoliłam jechać?! - Jeśli tylko to jest twoją winą... - zaczął, ale
nie pozwoliła mu dokończyć. Już zdołała otrząsnąć się z pierwszego szoku, z
wolna wracało opanowanie i spokój. Już nie lękała się tego pytania, mimo że
tak niedawno na nim właśnie zawisła cała przyszłość ich małżeństwa.
Energicznie uniosła się z klęczek i, pochylając się nad Andrzejem,
powiedziała z naciskiem jak pedagog, który usiłuje wtłoczyć uczniowi
formułkę trudnego zadania: - To Leszek prowadził! Nie od razu pojął, o co
jej idzie. - Leszek prowadził! - powtórzyła raz jeszcze i oglądając się na
nie domknięte drzwi ambulatorium, dodała: - Jemu to już nie zaszkodzi.
Dopiero teraz dotarł do niego sens jej słów, a jednocześnie i prawda o
Leszku. - Przestań - powiedział. - On musi żyć! Musi! W drzwiach stanął
przystojny, na jeża ostrzyżony lekarz, a za nim pielęgniarka z wiązką
opatrunków. Zanim lekarz zdążył zadać pierwsze pytanie, uprzedził go
sierżant milicji, który tuż za nim pojawił się w progu. - Pan z tego
wypadku? - spytał. - Tak - potwierdziła siostra. - Kto prowadził? Paznokcie
Ewy wpiły się w naskórek dłoni Andrzeja. - Brat męża. Sierżant odpinając
sprzączkę raportówki uważnie przyglądał się Ewie. - Nazwisko? - spytał. -
Ewa Talar. - Nie pani. Tego rajdowca. - Lechosław Talar - powiedziała
pospiesznie. W ręku milicjanta zaszeleścił wydobyty z raportówki zeszyt. -
No to zdaje się, że więcej on za kółkiem nie siądzie... - mruknął śliniąc
kopiowy ołówek. Wtedy wyrosła przed nim okazała postać ordynatora. - Innych
pytań nie będzie - zawyrokował. - Obaj są w szoku. Chyba się rozumiemy,
panie Maliniak? Zapraszam w południe - otoczył ramieniem sierżanta i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]