[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tym, jak swoją upiększyć jedni ozdobną kładką, inni kafelkami,
jedni wie\yczkami, inni bramą, werandą, powozownią, fontanną, albo
nazwą ,,R6\a gór", ,,Hordevia", Nisetta". I znad wszystkich dachów
unosił się w górę dym oczywiście, wszędzie palono w kominkach, \eby
było przytulniej.
To urządzenie sobie piękna i wygód odgrodzonych parkanami,
sztachetami, notarialnymi aktami i dogodnymi szwajcarskimi
przepisami, wy\ej ni\ inni, \eby odseparować się od pospólstwa
wywoływało w nim narastającą wściekłość. O, jak cudownie byłoby
wparować tu z dołu z całym tłumem i rozwalić te furtki, okna, drzwi,
kwietniki kamieniami, kijami, obcasami, kolbami karabinów czy
mo\na wyobrazić sobie coś lepszego, weselszego? Czy\by do tego
stopnia dała się zniewolić i zniechęcić ta masa pokrzywdzonych, \e
ju\ nigdy nie zdobędzie się na bunt? Nie przypomni sobie płomiennych
słów Marata: człowiek ma prawo wydrzeć innemu nie tylko to, co tamten
ma w nadmiarze, alei to, co niezbędne. Aby samemu nie zginąć, ma
prawo zar\nąć innego i po\reć jego dygocące ciało!
Właśnie ten słynny jakobiński stosunek do świata nigdy nie
143
przebudzi się w proletariacie republiki lokajów, poniewa\ ciągle
spadają kąski z pańskiego stołu, dokarmiają. I omotują go swa
pajęczyną oportuniści Grimma.
A w Szwecji?
A co teraz w Rosji?...
W Rosji mogłoby być wiele rzeczy, tylko nie ma kto pokierować. Z
pewnością dziś wszystko zostało ju\ przegrane i topią we krwi ale
depesze potwierdzą to dopiero pojutrze.
Nie ze względu na wysokość, tylko z powodu poprawiającej się pogody
było coraz widniej. Szedł ju\ po suchych, czystych (nigdy nie bywały
brudne ani zabłocone), gładkich, równo poukładanych kamieniach
chodników i ulic. I jeśli nawet zdarza się, \e przeje\d\ający powóz
ochłapie cię wje\d\ając w kału\ę, to czystą wodą. Na ulicach
poło\onych na stoku sporo drzew, a wy\ej gęściej, a jeszcze wy\ej
las.
Tu chodziło się po prostu na spacery, spokojnie i bez pośpiechu.
Minęły go jedna, potem druga, stateczne, dostojne pary bur\u-jów ze
zło\onymi parasolkami i psami na smyczach. Pózniej dwie starsze
damy, jak to zwykle w Szwajcarii, bardzo z siebie zadowolone,
perorujące głośno. Jeszcze ktoś. Podziwiali swe posiadłości. Po
chwili nie było ju\ ani przechodniów, ani zgiełku \ycia.
Tu\ pod lasem jedna z ulic biegła po stoku, nie opadając ani nie
wznosząc się w górę. Prowadziła na ogrodzony parkanem taras widokowy.
Stąd mo\na było przez gałęzie rosnących ni\ej drzew podziwiać
oddaloną zatokę jeziora i całe miasto spowite szarą nizinną mgiełką
wie\e, kominy, niebieskie, dwuwagonowe tramwaje przeje\d\ające przez
mosty. I a\ tu docierał z jednostajnie szarych kościołów, ciągle ten
sam, mechaniczny, metaliczny, zimny dzwięk dzwonów.
I alejka, pod wysokimi drzewami, wysypana \wirem, z ławeczkami,
dró\ka długości zaledwie dziesięciu kroków, prowadząca do jednej,
jedynej samotnej mogiły. Kiedy wybierali się z Nadią na wielki,
owalny Zurichberg, wchodzili pod górę z innej strony i dochodzili
gdzie indziej, tu nigdy nie zbłądzili. Podszedł teraz do tej mogiły
poło\onej na wysokim, widocznym miejscu.
Stał tu wysoki, sięgający mu niemal do ramion nagrobek z nierównego,
chropowatego, szarego kamienia, a na wmontowanej w kamień metalowej,
gładkiej płycie wyryty był napis ,,Georg Buch-ner. Zmarł w Zurychu
nie dokończywszy poematu Zmierć Danto-na..."
Nie od razu skojarzył, skąd zna to nazwisko, Georg Buchner... Znał
przecie\ wszystkich socjaldemokratów, działaczy politycznych. A
poeta?...
I jak ukłucie: oczywiście sąsiad. Mieszkał na Spiegelgasse 12,
144
obok, ściana w ścianę, trzy kroki od drzwi do drzwi. Emigrant.
Mieszkał po sąsiedzku. I umarł. Z niedokończoną ,,Zmiercią Dantona".
Co za licho. Danton to oportunista. Danton to nie Marat, Dantona nie
\al, ale i nie o niego chodzi sąsiad tu le\y. On te\, z pewnością,
chciał stąd się wyrwać, wrócić z tego przeklętego, ciasnego, małego
kraju. A umarł w Zurychu. W kantonalnym szpitalu, a mo\e i na
Spiegelgasse. Nie napisali, na co umarł, mo\e te\ go tak bolała
głowa, bolała...
I có\ tu, doprawdy, robić z tą głową? Ze snem? Z nerwami?
I w ogóle, co będzie dalej? Jeden człowiek nie jest w stanie walczyć
przeciwko wszystkim, poprawiać wszystkich i wszystkimi kierować.
Niezbyt przyjemne spotkanie.
Cały Zurych, pewnie ze ćwierć miliona ludzi, miejscowych i z całej
Europy, tam, na dole, jak w mrowisku, pracowali, zawierali
transakcje, wymieniali pieniądze, sprzedawali, kupowali, jedli w
restauracjach, brali udział w zebraniach, szli i jechali ulicami i
ka\dy w swoją stronę, i ka\dy ze swymi niepozbieranymi, nieukierun-
kowanymi jak nale\y myślami. A on został tu na górze i wiedział,
potrafiłby nimi wszystkimi pokierować, połączyć ich wolę w jedność.
Tylko nie miał takiej władzy. Mógł tu stać nad Zurychem albo le\eć tu
w grobie ale zmienić Zurychu nie mógł. Mieszkał tu ju\ drugi rok i
wszystkie wysiłki na nic, nic nie zostało zrobione.
Trzy tygodnie temu to miasto bawiło się na swym idiotycznym
karnawale: sunęły jedna za drugą orkiestry w błazeńskich strojach,
oddziały gorliwych doboszy, wrzaskliwych trębaczy, to postaci na
szczudłach, to z długimi, zrobionymi z pakuł, metrowej długości
[ Pobierz całość w formacie PDF ]