[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wystrzału wyryła ślad na ciemnych siatkówkach ich oczu, w powietrzu czuć było
pochodzącą z innego świata gorącą woń spalonego prochu.
Mutantów było coraz więcej. %7ładen nie atakował otwarcie, ale zbliżały się do
torów milczący ohydny tłum gapiów.
Być może będziesz musiał za mnie pompować powiedział rewolwero-
wiec. Potrafisz?
Tak.
Więc przygotuj się.
Jake stanął bliżej w pełnej gotowości. Rewolwerowiec patrzył tylko na te Po-
wolne Mutanty, które mijali, nie odwracając głowy, nie ogarniając wzrokiem wię-
cej, niż było trzeba. Chłopiec wydzielał z siebie aurę czystej grozy, tak jakby jego
podświadomość wypłynęła w jakiś sposób przez pory i sformowała telepatyczną
tarczę.
Rewolwerowiec pompował, nie zwiększając prędkości. Zdawał sobie sprawę,
że Powolne Mutanty wyczuły ich strach, nie sądził jednak, by to wystarczyło.
On i chłopiec byli w końcu przybyszami z krainy światła, krainy spójności. Jak
bardzo muszą nas nienawidzić, pomyślał. Ciekawiło go, czy podobną nienawiść
czuły do człowieka w czerni, a może nie, może przeleciał tylko nad nimi i nad ich
żałosną kolonią niczym cień mrocznego skrzydła.
Z gardła chłopca wydarł się krzyk i rewolwerowiec prawie machinalne się od-
wrócił. Cztery mutanty atakowały ich, niezgrabnie kuśtykając, jeden z nich szukał
miejsca, w którym mógłby złapać się drezyny.
Rewolwerowiec puścił dzwignię i tym samym niedbałym sennym ruchem wy-
ciągnął broń. Strzelił pierwszemu mutantowi w głowę. Ten wydał z siebie płaczli-
wy, świszczący odgłos i wyszczerzył zęby. Jego ręce były miękkie i rybie, martwe;
131
palce kleiły się jeden do drugiego jak w rękawicy zanurzonej długo w zaschnię-
tym błocie.
Jedna z trupich dłoni złapała chłopca za nogę i zaczęła ciągnąć.
Wrzask Jake a odbił się głośnym echem w granitowym łonie gór.
Kolejny strzał trafił mutanta w pierś, z jego rozchylonych warg pociekła ślina.
Chłopiec zsuwał się z boku drezyny. Rewolwerowiec złapał go za rękę i o mało
sam nie stracił równowagi. To stworzenie było zdumiewająco silne. Posłał kolejny
pocisk w jego głowę. Jedno oko zgasło niczym świeczka, lecz mutant ciągnął.
Bez głosu walczyli o wijącego się, wierzgającego Jake a, tak jakby był udkiem
kurczęcia, które trzeba rozerwać, by spełniło się życzenie.
Drezyna zwalniała. Zaczęły się do nich zbliżać inne mutanty kulawe, ślepe,
chrome. Być może szukały tylko Jezusa, który by ich uzdrowił, wybawił z mroku,
tak jak podniósł kiedyś z łoża śmierci Aazarza.
Dla chłopca to już koniec, pomyślał z absolutnym chłodem rewolwerowiec.
Ten właśnie koniec miał na myśli człowiek w czerni. Albo puści go teraz i przy-
spieszy bieg drezyny, albo będzie go dalej trzymać i pozwoli się żywcem zakopać.
Dla chłopca to koniec.
Martwe szlamowate palce nagle się rozluzniły i Powolny Mutant, wciąż się
uśmiechając, padł na twarz za zwalniającą drezyną.
Myślałem, że mnie zostawisz zaszlochał Jake. Myślałem. . . myśla-
łem. . .
Trzymaj się mojego paska rzucił rewolwerowiec. Trzymaj się tak
mocno, jak potrafisz.
Ręka Jake a wsunęła się za jego pasek i zacisnęła. Chłopiec łapał powietrze
konwulsyjnymi, cichymi haustami.
Rewolwerowiec zaczął znowu miarowo pompować i drezyna nabrała szybko-
ści. Powolne Mutanty zostały w tyle i wodziły za nimi oczyma osadzonymi w twa-
rzach, które zatraciły niemal ludzkie cechy, twarzach, które wydzielały słabą fos-
forescencję, typową dla tych dziwnych głębokowodnych ryb, żyjących w mroku
pod niewyobrażalnym ciśnieniem, twarzach, na których nie malował się gniew ani
nienawiść, lecz wyłącznie jakiś półświadomy debilny żal.
Jest ich coraz mniej stwierdził rewolwerowiec. Napięte mięśnie jego
podbrzusza i krocza trochę się rozluzniły. Są. . .
Powolne Mutanty położyły kamienie na torach. Droga była zablokowana. Zro-
biły to szybko i byle jak; uprzątnięcie kamieni mogło zająć tylko minutę, ale trze-
ba było się zatrzymać. Ktoś musiał zeskoczyć z drezyny i to zrobić. Chłopiec
jęknął i przywarł, drżąc, do rewolwerowca, który puścił dzwignię. Drezyna doje-
chała bezszelestnie do zapory, uderzyła o nią z głuchym stuknięciem i stanęła.
Powolne Mutanty znowu zaczęły się do nich zbliżać, prawie niedbałym kro-
kiem, jakby były zagubionymi w sennej ciemności przechodniami i znalazły ko-
goś, kogo można zapytać o drogę. Uliczną kongregacją skazanych na potępienie
132
pod prastarą skałą.
Czy nas dopadną? zapytał spokojnie chłopiec.
Nie. Bądz przez chwilę cicho.
Rewolwerowiec przyjrzał się kamieniom. Mutanty były oczywiście słabe i nie
udało im się zwalić na tory większych głazów. Wyłącznie małe kamyki. Tylko po
to, by się zatrzymali i któryś z nich musiał zejść z drezyny.
Wyskakuj powiedział rewolwerowiec. Musisz je odsunąć. Będę cię
krył.
Nie szepnął chłopiec. Proszę.
Nie mogę dać ci rewolweru i nie mogę jednocześnie odsuwać kamieni
i strzelać. Musisz zejść na dół.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]