[ Pobierz całość w formacie PDF ]
porządku . I ta refleksja sprawia, że ściąga brwi.
- O co chodzi? - pyta ojciec. Chciałbym ci się przeciwstawić wprost ,
rozmyśla Mark, ale czuje przerażenie; matki nie ma w domu, a on nie do końca
potrafi działać.
- Proszę - odzywa się ojciec, pokazując na łóżko, szafę - tyle tam rzeczy
do przetrząśnięcia.
- Nie wiem jak - mówi Mark. Czuje ciężar ręki ojca, spoczywającej na
jego ramieniu, gdy ten prowadzi go przez drzwi do mniejszego pomieszczenia,
w którym nikt na razie nie mieszka. Różowe kotary są rozsunięte, a światło
elektryczne dławi wszystkie kolory i sprawia, że kruche przedmioty, które
wytworzył człowiek, odcinają się ostro na tle atramentowego nieba za oknem.
Uschła roślina, ustawiona na grzejniku olejowym. Nie nakryto wiekiem
maszyny do szycia, a z pudla na szpulki i igły zwisają luzno dwie długie białe
nitki, jakby po spiesznie wyjęto coś do szycia: coś, co widział u matki
niezliczoną ilość razy - odgryzała nitkę, bo sięgnięcie po nożyczki trwałoby za
długo.
- Otwórz wszystko, i tyle - dostaje polecenie.
Ale tam nic nie ma! , odpowiada w myślach.
A jednak jest; zaskakujące, jak łatwo ją znalezć. Siada na łóżku. Na
wiklinowym stoliku obok leżą dwie książki. Sięga po tę pod spodem, nie do
modlitwy, lecz oprawne w skórę Pismo. Nie musi nawet niczego wytrząsać, bo
wystaje z niego niedbale rożek koperty, w środku której, jest o tym przekonany,
znajduje się fotografia. Trzyma kopertę wystarczająco długo, by zorientować
się, jak jest cienka, że jej nie zaklejono, lecz tylko założono, że ma wytarte rogi i
krawędzie. Potem wsuwa ją z powrotem na miejsce, zamyka książkę i zaczyna
rozścielać łóżko. Kiedy zdejmuje poszczególne warstwy: zieloną kapę z
wypukłym wzorem, różowe koce, bawełniane prześcieradła i obleczki w nieco
bledszym odcieniu różu, składa je schludnie na krzesło. Kiedy kończy,
umieszcza dwie książki na szczycie piramidy z pościeli, podobnie jak uczynił to
ojciec w innych pokojach. Unosi materac i opiera go o ścianę. Uświadamia
sobie - tak jakby był kimś, kto obserwuje własne zachowanie - że pozostawia
dowody bezskutecznych poszukiwań i wcale nie woła ojca. Czy to zrobi? Nie
jest pewien, czy się na to ostatecznie zdobędzie, ale na razie kurczowo chwyta
się wersji, że możliwe jest, na tym etapie, by powiedzieć, że nie widział
fotografii. Bo nie widział. Wie, że tam jest, ale nie widział. Jego ojciec podarłby
ją na strzępy, on też by tak mógł, gdyby chciał, ale nie zechce, ponieważ z
pewnej ograniczonej perspektywy niezobaczenie fotografii stanowi różnicę.
Stwarza jakiś azyl, daje odrobinę łagodnego cienia pośród nieprzyjemnego,
rażącego odblasku dziejących się spraw. Zastanawia się, czy przypadkiem 243
nie powinien skończyć tego, co kazano mu zrobić, po to, by wiedzieć, co dalej.
Idzie więc w stronę szafek, wyjmuje machinalnie deskę do prasowania i
żelazko, a także zdejmuje przykrycie z deski i wysuwa luzny kawałek dywanu
spod szafek. Kiedy wchodzi ojciec, zastaje go na tej czynności i oznajmia, że
jest gotów zejść na dół. Jak Mark coś znajdzie, niech obróci to grzbietem do
góry i natychmiast go zawoła: czy słyszy? Nadal głosowi zachęcający, niemal
czuły ton. Roznosi się wokół niego woń roboty, słonawa, ciężka. Ma nieco
zachrypnięty glos.
Kiedy już wyszedł, Mark siada na podłodze tyłem do ściany. Pod tym
kątem widać przez okno tylko korony drzew w barwie indygo i fioletowe niebo.
Wstaje, otwiera okno, znowu siada. Z parteru dochodzą odgłosy otwieranych
szuflad, szuranie przesuwanych mebli, głuchy łoskot książek rzucanych w
nieładzie na podłogę. Między tymi raptownymi hałasami następują napady
zgęstniałej ciszy, w czasie których, jak przypuszcza, ojciec skrupulatnie kartkuje
książki albo patrzy w milczeniu na luki i puste miejsca, które są jego dziełem.
Gdyby tylko sobie na to pozwolił, Mark to wie, albo by zwymiotował, albo
zemdlał. Kusi go, by stworzyć sobie awaryjną sytuację na własny użytek,
podejrzewa jednak, że nie mógłby zrobić niczego dostatecznie poważnego -
może z wyjątkiem samobójstwa - co oderwałoby ojca od jego zajęcia. Wychodzi
z pokoju i wędruje do kolejnego, potem zaś do łazienki i niby to przewraca do
góry nogami, nie mając jednak poważnego zamiaru niczego znalezć. W końcu
grzebie między poskładanymi ręcznikami i pościelą, ułożonymi schludnie w
szafce, w której się wietrzą, zauważając, niestety za pózno, bo nawet nie patrzył,
że ma wstrętnie brudne ręce. Wraca do łazienki, by je umyć. Woda jest zimna,
gdyż po powrocie ojciec zapomniał włączyć grzejnik.
Idzie znów do różowo-zielonego pokoju. Zauważa teraz, że to pokoik dla
dziewczynki; kolory miały być jednocześnie jaskrawe i delikatne. Widzi też, że
to rodzaj bałwochwalczej świątyni. Deska do prasowania, geranium w zimie są
zbędnymi ozdobnikami w stosunku do przeznaczenia pokoju. Zastanawia się, w
jaki sposób matka przypatruje się fotografii? Czy siada w wolnej chwili w ciągu
dnia na łóżku? Czy nawet klęka na podłodze, otwierając Pismo, na którego
stronicy kładzie zdjęcie? Jak często tu przychodzi? W dzień czy w nocy, może
kiedy wszyscy śpią? Czy zdarzyło się jej kiedyś patrzeć na zdjęcie, kiedy w
pobliżu był on lub ojciec? Jak często otwiera kopertę? Co roku? Co tydzień? Co
dzień?
Podchodzi prędko do krzesła przy łóżku, znowu wyjmuje kopertę i
wkłada ją do tylnej kieszonki szortów. Pasuje jak ulał. Zapina guzik i wychodzi
z pokoju.
Na półpiętrze panuje teraz ciemność, rozjaśniona jedynie niewyrazną
drobiną odbitego mdłego światła, które pada z uchylonych drzwi pokojów.
Schody tworzą jakby przestrzeń, w której wszystko zastygło w zawieszeniu:
schodzi po nich szybko do saloniku. Na dole znajduje się sporo przedmiotów i
mimo tego że wiadomo, czego można się spodziewać, widok jest bardziej
przejmujący niż nawet w sypialni. Leżą tu powywracane do góry nogami fotele i
kanapa, ze zdjętymi poduszkami i sterczącymi sprężynami. Półki we wnęce są
puste. Lśniące czarne krążki płyt wyjęto z ich prostych białych okładek i
ułożono w stosik, nie przejmując się zadrapaniami. Poniewierają się też
rozmotane kłębki włóczki z przybornika do szycia. I wszędzie walają się guziki,
rozsypane niczym konfetti lub opadłe płatki na trawniku. Mark przypomina
sobie pierwszy dzień, w którym do nich przyszłam, mówiąc, że dywan jest jak
trawa, i nawet teraz, gdy jego 245 własny dom ulega rozmontowaniu i
rozpadowi, dostaje gęsiej skórki na samą myśl o mnie.
- I co? - pyta ojciec. Próbuje podwinąć dywan przy kominku. Do
spoconego czoła przykleił mu się kurz. Jedna ręka krwawi. Nie odpowiadając na
to pytanie, Mark wychodzi z pokoju, wraca przez przedpokój i drzwi wejściowe,
w sam raz na czas, widzi bowiem, jak matka zdejmuje zasuwę z bramy. Biegnie
w jej stronę.
- On zwija dywany! - mówi do niej. - Rozgrzebuje łóżka, wszędzie
wszystko rozrzuca!
- Coś tam jest nie tak - informuje go matka, nie reagując na jego
informacje - jej matka sprawia wraże nie, jakby o niczym nie wiedziała. W
kuchni miała potworny bałagan. Próbowałam wyjaśnić...
- Barbaro! - krzyczy z ganku John Hern. Trzyma wazon, jeden z dwóch
pokrytych bladą polewą, które przywiezli z Elojoki. - Barbaro, oszczędz nas i
powiedz, gdzie to jest!
- Nie chcę, żebyś zniszczył - odkrzykuje ona.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]