[ Pobierz całość w formacie PDF ]

chu pod jasnym jesiennym słońcem, a Jim na przemian to wzbijał się, to szybował
nad nimi. Na ziemi, pod i miedzy drzewami Jim nie mógł niczego dostrzec. Żaden
człowiek ani zwierzę, nawet ptak czy chmura owadów nie pojawiły się pod nim.
Ta pustka była posępna i uspokajająca zarazem. Jim poczuł się tak nią ukołysa-
ny, że niemal zapomniał, po co tu przybył. Bezsensownie przyszedł mu do głowy
fragment poematu, który usiłował pisać w czasach studenckich, zanim trzeźwo
nie postanowił zostać nauczycielem:
136
Godzina, godzina. . . i znowu godzina. . .
I znowu się nic nie wydarzy.
Rozciąga się w wieczność — jak gdyby
Na ścianie cień dzieci bez twarzy. . .
— Jim Eckert! Jim Eckert!
Słaby głos dolatujący z daleka wyrwał go z zamyślenia. Jim rozejrzał się do-
okoła, ale niczego nie mógł dostrzec.
— Jim Eckert! Jim Eckert!
Dreszcz przeszedł mu po grzbiecie i zmroził całe ciało, gdy znów usłyszał
wołanie, tym razem nieco głośniejsze. Teraz umiejscowił jego źródło — głos do-
biegał z grobli gdzieś przed nim.
— Jim Eckert! Jim Eckert!
Był to głos smoka, ale nie tak potężnego jak Smrgol lub Bryagh.
Jim popatrzył przed siebie, przeszukując groblę swym ostrym wzrokiem.
W końcu dostrzegł w kępie wysokiej trawy otoczonej drzewami i krzewami szary,
lekko poruszający się kształt. Zanurkował w jego stronę.
Kiedy się zbliżył, zobaczył to, czego już wcześniej się spodziewał. Na zie-
mi leżał Secoh. Spoczywał na trawie z szeroko rozłożonymi skrzydłami, niczym
schwytany ptak na pokaz rozciągnięty przez łowców. Błotny smok od czasu do
czasu bezradnie podnosił głowę i powtarzał wezwanie.
Jim znajdował się teraz prawie dokładnie nad błotnym smokiem. Secoh najwy-
raźniej nie dostrzegł go jeszcze — nic dziwnego, skoro patrzył w złym kierunku.
Jim myślał pospiesznie. Wzywanie go jego prawdziwym imieniem wydawało się
niesamowite i było jeszcze coś: dziwna pozycja, w której leżał Secoh, miała w so-
bie coś nienaturalnego. Pomyślał z zakłopotaniem, czy odpowiedzieć błotnemu
smokowi.
Zawahał się i z rozpędu poszybował dalej, tak że Secoh dostrzegł go.
— Jim Eckert! Jim Eckert! — zaskamlał Secoh. — Nie odchodź! Wróć i wy-
słuchaj mnie! Mam ci coś do powiedzenia. Proszę, wróć! Och, pomóż mi! Pomóż,
wasza dostojność! Jestem tylko błotnym smokiem. . .
Jim poszybował dalej, zamykając uszy na dochodzące go z tyłu krzyki, ale
w duchu walczył ze sobą. Secoh w jakiś sposób poznał jego prawdziwe imię.
Znaczy to, że błotny smok coś odkrył albo też Ciemne Moce użyły go jako po-
średnika. Czyżby Ciemne Moce gotowe były negocjować w sprawie uwolnienia
Angie?
Uchwycił się nadziei, którą wywołała w nim ta ostatnia myśl. Negocjacje były
prawdopodobne. . . a z drugiej strony jeśli Secoh naprawdę odkrył coś ważnego,
Jim okazałby się głupcem, gdyby tego nie wykorzystał. Choć Jim mocno posta-
nowił nie kierować się uczuciami, to jednak poruszył go rozpaczliwy ton w głosie
Secoha i jego prośby o pomoc.
137
Z determinacją zatoczył półkole i zaczął szybować z powrotem.
Secoh tkwił w tym samym miejscu i w nie zmienionej pozycji. Na widok
powracającego Jima wydał całą serię okrzyków radości.
— Och, dziękuję, wasza wysokość! Dziękuję, dziękuję. . . — mamrotał, gdy
Jim wylądował w trawie obok niego.
— Mniejsza o twoje podziękowania! — warknął Jim. — Co masz mi do po-
wiedzenia. . .
Przerwał, gdy dojrzał przyczynę, dla które Secoh leżał w nienaturalnie rozcią-
gniętej pozycji. W trawie przemyślnie ukryte były wbite w ziemię kołki, a do ich
końców mocno przywiązano rzemieniami końce skrzydeł i pazury Secoha.
— Stój, smoku! — zakrzyknął jakiś głos.
Jim obejrzał się. Postać w jasnej zbroi, którą ostatni raz widział na koniu z ko-
pią skierowaną w swoją stronę, wychodziła z prawej strony zza drzew, a wokół
Jima pojawiła się, ramię przy ramieniu, duża grupa kuszników. Broń mieli w po-
gotowiu, a bełty wymierzone w pierś Jima. Secoh zaczął zawodzić.
— Wybacz mi, wasza wysokość! — zajęczał. — Wybacz mi! Nie mógłbym
nic pomóc. Jestem tylko błotnym smokiem, a oni złapali mnie. I One powiedziały
im, że jeśli zmuszą mnie, bym cię zawołał tym imieniem, to przybędziesz i cię
złapią. Obiecali uwolnić mnie, jeśli cię przywołam. Jestem tylko błotnym smo-
kiem i nikt się o mnie nie troszczy. Sam muszę się zajmować sobą. Muszę, czyż
nie widzisz? Muszę. . . !
Rozdział 20
Postać w zbroi nieustraszenie poszła naprzód, aż znalazła się niecałe trzy stopy
przed paszczą Jima. Podniosła przyłbicę i Jim ujrzał kwadratowe, brutalne oblicze
z wielkim nosem i zimnymi, jasnoszarymi oczami.
— Jestem sir Hugh de Bois de Malencontri, smoku! — rzekła postać.
— Znam cię — odpowiedział Jim.
— Niech mnie diabli wezmą, jeśli widzę jakąś różnicę między tobą a innymi
smokami — stwierdził sir Hugh. — Atoli nie będziemy się spierać, skoro to ma
Je uszczęśliwić. Związać go, chłopcy. Za ciężki jest na konia, ale zrobimy sanie
i zawleczemy go do twierdzy.
— Szlachetny rycerzu, proszę waszą lordowską mość, czy zechcecie rozwią-
zać mnie teraz? — zawołał Secoh. — Złapaliście go. Czy zechcielibyście po pro-
stu przeciąć te rzemienie i pozwolić mi odejść. . .
Sir Hugh przyjrzał się Secohowi i zaśmiał się. Potem znów odwrócił się do
Jima.
— Szlachetny rycerzu! Szlachetny rycerzu! — Secoh cały zadrżał. — Obieca- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sklep-zlewaki.pev.pl