[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W końcu uznałem, że to nie najlepszy pomysł wchodzić od frontu. Tak byłoby najłatwiej, ale z
instynktem lepiej się nie spierać. Wycofałem się więc i poszedłem dalej wzdłuż St. Jacobsstraat, do
najbliższej przecznicy, a potem na tyły budynku. Gdy już się tam znalazłem, ukryłem moją torbę w
jakimś ciemnym kącie, po czym podtoczyłem uliczką wielki, plastikowy kontener na śmieci, który
ustawiłem tak, żeby było mi najwygodniej.
Gdy wdrapywałem się na kontener, jedną nogą podpierając się o ścianę domu, a wybijając się z
drugiej, obolały splot słoneczny znów rozpalił się bólem. Mimo to udało mi się uchwycić
okrągłego okapu płaskiego daszku, opadającego spod tylnego okna mieszkania Michaela.
Tym razem, pozbawiony skutecznego bodzca, jakim jest obawa o własne życie, znacznie dłużej
męczyłem się z podciąganiem się do góry - tyle tylko, że mogłem kląć i jęczeć do woli. Gdy ta
męka wreszcie się skończyła, położyłem się na daszku w całkowitym milczeniu i wpatrywałem w
szare chmury na wieczornym niebie. Jarzyły się lekko w sodowej poświacie miasta, a niebo było
jakby ciemną, złowrogą, morską otchłanią, nakrapianą fosforyzującym planktonem. Czekając, aż
złapię dech, raczyłem się tym widokiem, równocześnie grzebiąc w kieszeniach w poszukiwaniu
jednorazowych rękawiczek chirurgicznych, które zaraz naciągnąłem na dłonie. Potem obróciłem
się na bok, zajrzałem do środka przez okno łazienki i przygotowałem na jeszcze jeden wysiłek.
Na szczęście przy parapecie okna biegła żeliwna rynna - na tyle blisko, że mogłem się po niej
wspiąć. Takie wspinanie się wcale nie bolało tak, jak się spodziewałem. Podniosłem się więc na
wysokość paru metrów, wsparłem prawą stopę na jednej z metalowych podpórek przytrzymujących
rynnę przy murze i sięgnąłem ręką do parapetu. Z parapetu z kolei wyciągnąłem się, jak mogłem
najwyżej ku opuszczanej części okna, której uchwyciłem się wolną ręką, by powoli je otworzyć.
Minęła minuta, nim otwór zrobił się na tyle duży, bym mógł wpełznąć do środka - gdy mi się to
wreszcie udało, ręce i nogi mi się trzęsły, w żebrach czułem cały komplet rozpalonych do
czerwoności noży, ale zdołałem jeszcze odepchnąć się od rynny, uchwycić parapetu i wciągnąć do
łazienki jednym długim, płynnym ruchem.
Zsunąłem się na rezerwuar, potem na podłogę. Było tu całkiem ciemno i chwilę trwało, nim po
omacku znalazłem wyłącznik światła, by zapalić słabą żarówkę u sufitu. Na wprost ode mnie, na
białym porcelicie wanny, wciąż widać było rozmazane skrzepy krwi, włosy i pewnie też fragmenty
czaszki, które pociekły na pożółkłe kafelki i zabrudzoną ścianę. Wydawało się to nawet dziwne, że
nie było tu też jego ciała. Ale gdyby nie krwawe ślady, trudno byłoby uwierzyć, że znalazłem się
na miejscu przestępstwa. Nie wiem, czego się spodziewałem - obrysu kredą, może jakichś
pozostałości badań kryminalistycznych, a tu nic. Zastanawiałem się, ile jeszcze czasu upłynie, nim
administracja będzie mogła sprzątnąć łazienkę. I czy administracji w ogóle będzie się chciało. Bo
może ta kawalerka stanie się kolejnym azylem dzikich lokatorów, jak to w Amsterdamie.
Dość tego. Nie sądziłem, że to, czego szukam, znajdę w łazience, no i nie miałem wielkiej ochoty
na zbyt dokładne poszukiwania w tym właśnie pomieszczeniu, ale zatrzymałem się w nim akurat
na tyle długo, by unieść pokrywę rezerwuaru i zajrzeć do środka. W stojącej tu już od dość dawna
wodzie unosiła się jak ospała meduza przezroczysta plastikowa torebka, zawierająca małą ilość
białego proszku, ale niczego innego nie zauważyłem. Opuściłem pokrywę i przeniosłem się do
ciasnego pokoju, włączając przy wejściu sufitową lampę.
Tu też było tak, jak przedtem, choć zniknęła walizka Michaela, a na składanym stole kuchennym
leżała zadrukowana żółta kartka, chyba formularz policyjny. Stanąłem na środku pokoju z dłońmi
wspartymi na biodrach i oglądałem się na wszystkie strony, pytając siebie samego, od czego zacząć
i ile czasu mi to zabierze. W pewnym sensie usiłowałem postawić się w sytuacji Michaela;
myślałem, co sam bym zrobił, gdybym tak jak on musiał schować coś w tym mieszkaniu. Bo
przecież podczas mojej pierwszej tu bytności nie wiedziałem jeszcze, że Michael też był
włamywaczem. A jeżeli był choć trochę do mnie podobny, swoje najcenniejsze rzeczy ukrywał
tam, gdzie nikt, a już na pewno nie złodzieje z przypadku, nawet nie próbowałby szukać. Ja swój
sprzęt trzymałem za bocznym panelem wanny, małpie figurki - w pudełku z proszkiem do prania.
Przyjąłem teorię, że Michael pewnie zrobił podobnie. Jeżeli był tak dobry, jak twierdzi Pierre, to
[ Pobierz całość w formacie PDF ]