[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nieszczęście, że go spotkałaś na swojej drodze. Musisz się
od niego uwolnić.
Dobrze wiedziała, że nie są to jej własne myśli. To
duchy Ludzi Lodu przybywają z tamtego świata, by
sprowadzić ją na właściwą drogę.
Co jednak powinna zrobić, żeby dostosować się do
tej rady? Jakie możliwości ucieczki mieli oboje z Mar-
celem? Tylko jedną: Saga musi uśpić Paula von Len-
genfeldta...
Hrabia von Lengenfeldt? Już dawno przestała wierzyć
w ten tytuł. Tylko że przecież ktoś taki jak Lucyfer nie
mógł się wcielić w postać zwyczajnego człowieka, to
przecież zrozumiałe. Musi być co najmniej hrabią...
Od czasu do czasu myślała: To nie ja chodzę tu po tym
zaklętym lesie w wieczornym zmroku z tą ponurą baśnią
z dawnych czasów w sercu. Ja jestem w moim domu,
w Szwecji, leżę w łóżku i śnię. Już wkrótce przyjdzie
mama i ojciec, obudzą mnie i powiedzą, że jest niedziela
i że, jeśli chcę, mogę dostać śniadanie do łóżka. A za
oknem świeci słońce, jego promienie tańczą pośród liści
drzew i rzucają na ziemię piękne wzory. Mogę być
dziecinna i beztroska, bo całe życie mam jeszcze przed
sobą.
Zdawała sobie jednak sprawę, że już jakiś czas temu
została brutalnie obudzona i że jest dorosła. Ojciec i mama
odeszli na zawsze, krótka historia z Lennartem się
skończyła, także brutalnie, a teraz Saga walczy z losem
o życie. O to, by mogła wypełnić przeznaczenie, dla
którego została powołana na świat.
A ono nie ma nic wspólnego z tym ponurym lasem.
Kiedy jakieś pół godziny pózniej stanęli przed opusz-
czoną leśną zagrodą, Saga odetchnęła z ulgą.
- Tutaj się zatrzymamy - postanowił Marcel.
Saga i Paul byli tego samego zdania. Ponieważ nie
wiedzieli, jak daleko jest jeszcze do ludzi, wędrówka po
ciemku nie miała sensu. Zrobiło się pózno, wiatr gwizdał
ponuro w koronach drzew. To naprawdę nie był przyjem-
ny wieczór.
Naprawdę nie był! Prawdę mówiąc, Saga nigdy nie
przeżyła czegoś równie okropnego. Zwłaszcza trudne do
zniesienia było to wciąż narastające napięcie, którego
przyczyn nie byłaby w stanie określić. Wiedziała tylko, że
to coś więcej niż zwyczajny strach.
Rozpadające się zabudowania też nie wyglądały szcze-
gólnie zachęcająco, ale będą przynajmniej mieli dach nad
głową.
Na porośniętej trawą i chwastami polanie atmosfera
była inna niż w głębi lasu. Panował tu jakiś senny spokój.
Smutek, żal, coś jakby bolesne wspomnienie dawnych,
najwyrazniej niełatwych czasów unosiło się nad zapadłym
domostwem. Saga rozpoznała fińską kurną chatę z ot-
worem w dachu zamiast komina, niską, o ścianach
zbudowanych z grubych bali. Na skraju lasu dostrzegła
saunę, a raczej resztki czegoś takiego, a po drugiej stronie
dziedzińca spichlerz fińskiego typu, służący głównie do
przechowywania ziarna, także zrujnowaay.
Tylko obora zachowała się w jakim takim stanie i do
niej się właśnie skierowali przez zarośniętą młodymi
drzewami łąkę, której nie koszono od wielu, wielu lat.
Kiedy otwarzyli skrzypiące drzwi, spłoszyli jakieś leśne
zwierzę. Ono ich zresztą także wystraszylo tak, że od-
skoczyli wszyscy troje.
Była to chyba łasica. Przeszukali starannie obórkę, czy
nie ukrywa się w niej coś jeszcze, ale niczego nie znalezli.
- Wypożyczymy sobie na dzisiejszą noc twój dom,
łasiczko - powiedziała Saga. - Ale już jutro będziesz
mogła wróeić. Jeśli nie będzie ci, oczywiście, przeszkadzał
wstrętny zapach ludzi.
Niska obórka nadawała się do użytku. W jej wnętrzu
cichło wycie wiatru, który atakował ich ostatnio z taką
siłą.
- Uff, ale jestem przemarznięta. W uszy nawiało mi
tak, że prawie nic nie słyszę - uśmiechnęła się Saga.
- Co też to za pogodę niebo nam zsyła przez cały czas
- narzekał Paul. - Palące słońce, deszcz, wichura... Tylko
śniegu brakuje!
Marcel powstrzymał uśmiech. Patrzył na Sagę, a jego
wzrok wyrażał czułość i miłość, a także nieme napo-
mnienie: Pamiętaj o środku nasennym!
Byli bardzo głodni i spragnieni, toteż natychmiast
zabrali się do przygotowania posiłku z resztek prowiantu,
jakie im jeszcze zostały. W lesie niedaleko domu było
zródełko i Saga zdołała nabrać wody do kubków. Kiedy
Paul zajęty był czymś przy drzwiach, ostrożnie wsypała
proszek do jego kubka. Proszek w czystej wodzie? Czy
Paul niczego nie zauważy?
Nie, na szczęście wszystko się rozpuściło. Widać było
tylko kilka małych ziarenek na dnie, ale one nie mogły
budzić żadnych podejrzeń. A poza tym Paul siedział
w mrocznym kącie i z pewnością nawet tego nie zobaczy.
Na wszelki wypadek jednak skrzywiła się, kiedy sama
spróbowała wody.
- Fe! - powiedziała z niesmakiem. - Myślę, że nie
należy zbyt dokładnie badać tego zródełka. Mogłoby się
nam odechcieć pić.
- Rzeczywiście, smakuje jakoś dziwnie - potwierdził
Paul. - Pleśń czy inne paskudztwo.
Marcel też mruczał coś podobnego.
Paul nie nabrał podejrzeń.
Saga siedziała bez ruchu, czuła, jak jej obolałe ciało
powoli się odpręża. Ubranie zdążyło już dawno wyschnąć,
ale wysmagana wiatrem skóra wciąż paliła. I wciąż jej się
zdawało, że słyszy szum wichury.
Zmysły nadal były napięte. Reagowały na wszystko,
słyszały, widziały, czuły...
Z belek nad nimi posypał się pył, ale konstrukcja nie
groziła zawaleniem. Po przeciwnej stronie budynku dach
zarwał się już dawno i resztki wieczornego światła
ujawniały całą nędzę żałosnej ruiny. Saga widziała gęstą
pajęczynę pokrywającą stare narzędzia, drewniane fińskie
radło, dziurawy wiklinowy koszyk i inne przedmioty
z wikliny lub drewna. Na klepisku walała się stara słoma
i zdzbła siana, które ktoś skosił przed wieloma laty.
Zmurszałe belki dzielnie podtrzymywały ściany, które
powinny były się zawalić dawno temu...
Jednak tego, co sprawiało największe wrażenie, nie
można było ani zobaczyć, ani dotknąć. Była to jakaś siła,
tak intensywna, tak gęsta, że Saga z trudem mogła
oddychać. Siła obca, nieludzka, przerażająca. Zagrożenie,
przeczucie niebezpieczeństwa, które od dawna jej nie
opuszczały, zwielokrotniły się jeszcze. Jakby jakaś grozna
moc szykowała się do uderzenia. Przeciwko niej.
Jakiś dzwięk z zewnątrz sprawił, że wszyscy drgnęli.
- Co to było? - spytał Paul, rzucił pospieszne spoj-
rzenie na wózek i skrzynię, a potem znowu na Sagę
i Marcela. W każdej sytuacji myślał przede wszystkim
o skrzyni!
Saga nie mogła dokładnie określić tego, co usłyszała.
Brzmiało jakby po ludzku, a mimo to nieludzko. Jakieś
westchnienie? Cichy jęk?
- Wyjdę na dwór i zobaczę - rzekł Marcel i wstał,
ostrożnie, a zarazem energicznie, pełen siły. Jaki on
zmysłowy, pomyślała Saga. Jak strasznie pociągający.
- Idę z tobą - rzekła pospiesznie.
- A ja zostaję - ziewnął Paul. - Jestem zmęczony.
Zachowujcie się cicho, kiedy wrócicie!
Saga i Marcel popatrzyli po sobie, zanim wyszli
z obórki. Czy proszek już zaczął działać?
Na zewnątrz trwała dość jasna, mglista noc. Zatrzymali
się i nasłuchiwali.
Ruiny budynków - kurnej chaty i chlewu - leżały
otulone tą magicmą mgiełką. Wyrosła wokół nich wysoka
trawa, pokrzywy i kwiaty, kilka powykrzywianych drzew
pełniło straż nad opuszczoną zagrodą. A wszędzie wokół
las...
Idąc do zagrody mijali jakieś pole. Albo to, co kiedyś
było polem; teraz powoli bór brał je znowu w posiadanie.
To chyba stamtąd doszedł do nich ten dzwięk.
- Chodz - powiedział Marcel cicho i wziął ją za rękę.
Ruszyli przez zarośnięty dziedziniec na tyły zawalone-
go domu.
W lesie poranne ptaki zaczynały nieśmiało swój kon-
cert. Na tazie jeszcze bardzo cicho, ale już wyraznie.
- Czy myślisz, że to... mogli być ci, którzy tu kiedyś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]