[ Pobierz całość w formacie PDF ]
co poprzednio: on, Telefonista i ja. Zszedłem na peron, ale zanim wsiedliśmy do pociągu jadącego w stronę Ebisu,
odsunąłem się od nich o całą długość wagonu. Stałem tyłem, patrząc na odbicie w szybie. Pociąg zatrzymał się w Ebisu i
obaj wysiedli.
Wyskoczyłem z wagonu chwilę pózniej z nadzieją, że cudzoziemiec pójdzie w drugą stronę. Nie, szedł prosto na mnie.
Cholera. Zwolniłem kroku, a potem zatrzymałem się przed planem wiszącym na ścianie. Stanąłem pod takim kątem, żeby
żaden z nich nie widział mojej twarzy.
Z powodu dość już póznej pory na stacji było zaledwie kilku pasażerów. Trzymałem się o jeden zakręt schodów od
Telefonisty. Kiedy wreszcie wychynęliśmy z wnętrza metra na ulicę, pozwoliłem im odejść na co najmniej dwadzieścia
metrów, zanim ruszyłem za nimi.
Gdy dotarliśmy na bogate przedmieścia Tokio, do Daikan-yamy, cudzoziemiec zatrzymał się przed wysokim
apartamentowcem. Wyciągnął klucz, otworzył elektroniczny zamek i wszedł do środka. Drzwi natychmiast się za nim
zamknęły. Telefonista chyba zrozumiał, że to już koniec obserwacji, bo przeszedł tylko jeszcze jakieś dwadzieścia
kroków, przystanął, wyjął komórkę, stuknął palcem w klawisz i powiedział coś krótko. Potem zapalił papierosa i usiadł
na krawężniku.
Nie, nie... Wbrew temu, co myślałem przedtem, ci dwaj na pewno nie działali razem. Telefonista śledził cudzoziemca.
Stanąłem w cieniu na tyłach małego parkingu i czekałem. Po kwadransie nadjechał czerwony sportowy motocykl, o
tak ustawionej rurze wydechowej, żeby ryczeć jak Godzilla. Kierowca, w hełmie i oczywiście czerwonym skórzanym
kombinezonie, zatrzymał się koło Telefonisty. Ten krótkim ruchem ręki wskazał mu budynek i wskoczył na siodełko. Po
chwili z hukiem zniknęli w mroku nocy.
Gaijin pewnie tu mieszkał... Ale w budynku były setki apartamentów, a ja nie wiedziałem, jak sprawdzić, który jest
jego. Nie znałem nazwiska. Przy dwóch niewiadomych nie było żadnego sensu dalej tu sterczeć. Odczekałem chwilę, aż
warkot motocykla ucichł gdzieś w oddali, wyszedłem z parkingu it sprawdziłem adres. Potem wróciłem na stację Ebisu.
Rozdział 5
Z Ebisu pojechałem linią Hibiya na stację Hibiya, aby tam przesiąść się na linię Mita i wrócić do domu. Nigdy nie
przechodzę z peronu na peron, tylko jako pierwszy wychodzę ze stacji na krótki SDR.
Tym razem wstąpiłem do sklepu muzycznego Tsutaya. Przepchnąłem się przez grupę rozkosznych nastolatek,
podskakujących w przejściu ze słuchawkami w uszach. J-pop dominował tu na każdym kroku.
Dotarłem na tyły sklepu, gdzie wreszcie mogłem zwolnić i popatrzeć po półkach, zerkając w stronę ulicy, czy ktoś nie
wszedł za mną.
Pobieżnie przejrzałem dział muzyki poważnej i przeszedłem do jazzu. Pod wpływem nagłego impulsu sprawdziłem,
czy Midori nagrała jakąś płytę. Tak. Another Time. Na okładce stała z rękami skrzyżowanymi na piersiach, pod latarnią,
chyba na którejś z gorszych uliczek Shinjuku. Twarz miała ukrytą w cieniu. Znak firmy fonograficznej zupełnie nic mi
nie mówił - zapewne to któraś z niniejszych. Midori nie była jeszcze w pierwszej lidze, lecz zgadzałem się z Mamą, że
wkrótce tam trafi.
Już chciałem odstawić płytę z powrotem na półkę, gdy pomyślałem nagle: Jezu, przecież to tylko muzyka. Podoba ci
się? Kup sobie.
Zawsze istnieje obawa, że jakiś sprzedawca może cię zapamiętać. Wybrałem więc jeszcze parę instrumentalnych
nagrań jazzowych i kilka koncertów Bacha. Potem poszedłem do kasy. Stań w najdłuższej kolejce, powtarzałem w
duchu. Do zapracowanego, zmęczonego kasjera.
Zapłać gotówką. Będzie pamiętał tylko, że jakiś facet kupił sporo płyt, może z jazzem, a może z muzyką poważną.
Prawdę mówiąc, wątpliwe, żeby ktoś o to pytał.
Po zakończonym SDR ruszyłem z zakupami do domu, do Sengoku. To północno-wschodnie rejony miasta, w pobliżu
resztek dawnego Tokio, potocznie zwanych Shitamachi, śródmieściem. Nie brak tu starych domów, które szczęśliwie
przetrwały wielkie trzęsienie ziemi Kanto w 1923 roku i wojenne bombardowania. %7ładnego nocnego życia z wyjątkiem
nomiya, lokalnych knajpek. %7ładnej dzielnicy handlowej, więc ruch też niewielki. Większość tutejszych mieszkańców to
prawdziwi Edoko, rdzenni tokijczycy, pracujący w rodzinnych sklepikach i barach. Sengoloi znaczy tysiąc kamieni".
Nie wiem, skąd ta nazwa, ale zawsze mi się podobała.
Może to nie jest mój prawdziwy dom, lecz nigdy nie miałem lepszego. Po śmierci ojca matka zabrała mnie do Stanów.
Przybita stratą oraz innymi nieszczęściami, chciała być bliżej rodziców, którzy także wyciągnęli rękę do zgody.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]