[ Pobierz całość w formacie PDF ]

trycznością, że rozbłyskiwało się czasem samo ze siebie, a wtedy mieliśmy przed oczyma
dziwne, piekielne widowisko: pod krwawo z dołu zaczerwienionymi chmurami - atmosfera z
przezroczystego ognia, pełna kropel wielkich jak pięść, podobnych do kapiącego, roztopione-
go metalu.
Czasem burza uciszała się nagle; chmury, jak rozstępująca się na dwie strony zasłona,
otwierały widok na błękitne niebo i słońce, ale zaledwie mieliśmy czas odetchnąć, niebo
czerniało znowu i znów z natarciem straszliwego orkanu, pędzącego od południa, zaczynały
ryczeć gromy i pluskać strugi tryskającej z chmur wody.
Trwało to wszystko z przerwami blisko czterdzieści godzin. Znużeni, zalękli i oszoło-
mieni patrzyliśmy na te potworne zapasy ognia, wody i powietrza, przywiązawszy statek li-
nami do jakichś sterczących z brzegu korzeni w obawie, aby zatoka, skacząca czasem pod
nami jak dziki zwierz w agonii, ostatnimi zrywany dreszczami, nie odrzuciła nas na pełne
jezioro, na pastwę wichrom i falom.
Wreszcie uciszyło się wszystko i rozjaśniło na niebie - i już tylko wezbrane potoki szu-
miały wśród pagórków, wzdymając rozkołysaną jeszcze powierzchnię jeziora.
Wody wezbrały ogromnie. Musieliśmy jeszcze przeszło dwadzieścia godzin czekać, nim
opadły do tego stopnia przynajmniej, że można się było odważyć na dalszą podróż. Płynęli-
śmy teraz znacznie szybciej, gdyż prąd wezbranej rzeki wzmógł się bardzo. Po drodze spoty-
kaliśmy wszędzie ślady strasznego spustoszenia: całe obszary ziemi spłukane, ogromne,
dziwne rośliny, tworzące tu już gęste lasy szczególnie poplątanych liści i długich, grubych a
mięsistych łodyg, leżały miejscami potargane wichrem na strzępy. Z każdej szczeliny buchały
kaskady mętnej wody; na równinach stały płytkie kałuże, nad którymi gromadziło się mnó-
stwo najróżniejszych a przeważnie potwornych, do gadów podobnych zwierząt.
Dzisiaj, gdyśmy się już na Księżycu zaaklimatyzowali, wiemy, że te burze straszliwe są
tu codziennym zjawiskiem w dosłownym tego wyrazu znaczeniu. Powstają one z powodu
niesłychanego upału w porze popołudniowej, a są dla tego świata mimo swą okropność do-
brodziejstwem, gdyż odświeżają atmosferę i wysychający grunt. Gdyby nie one, życie byłoby
tu niemożliwe.
Nie będę opisywał naszej popołudniowej podróży -przeszła bez wypadków. Krajobraz
tylko zmieniał się przed nami ciągle, a z nim i roślinność, choć zaznaczyć wypada, że flora na
tym globie, nie mającym wyraznych stref, jest znacznie jednostajniejsza niż na Ziemi.
Zbliżał się już wieczór, kiedy dostaliśmy się w miejsce, gdzie rzeka, zwolniwszy biegu,
poczęła się rozlewać szeroko i tworzyć liczne mielizny, utrudniające nadzwyczaj żeglugę.
Przyszło nam na myśl, że ma to być zapowiedzią niedalekiego ujścia.
- Zobaczymy morze - mówiliśmy sobie obracając oczy ku słońcu, jakby chcąc się upew-
nić, że jeszcze wystarczy dnia, aby dotrzeć do tego upragnionego celu podróży.
Ale tymczasem żegluga stawała się coraz trudniejszą. Uwięzgnęliśmy parę razy na mieli-
znach, tak że wreszcie postanowiliśmy zamienić znów statek na wóz i puścić się dalej drogą
lądową.
Zachód słońca zastał nas u podnóża niewysokich, z rzadka jakąś niby-trawą porosłych
wydm piaszczystych. Przeczuwaliśmy, że za nimi znajduje się już morze; zdawało nam się
nawet, że słyszymy wielki, stłumiony łoskot fal i czujemy rozchodzącą się w powietrzu ostrą
woń morskiej wody. Dlatego też, gnani niecierpliwością, mimo zapadający zmrok nie prze-
rywaliśmy podróży.
Mrok zgęstniał już znacznie, kiedy dostaliśmy się nareszcie na szczyt owych wydm
piaszczystych. Wytężaliśmy wzrok, aby zobaczyć morze, ale niepodobna było nic rozeznać.
42
Przed nami lśniła się tylko upiornie fosforyzującymi roślinami pokryta płaszczyzna; od
wschodu, skąd słychać było jakieś bełkotania i jakby łoskot tryskającej wody, snuły się gęste,
białe mgły czy opary, jak duchy błądzące po świetlistych łąkach. Nie wiedzieliśmy zrazu, co
robić: pozostać przez noc na wyżynie czy też spuścić się na dół, gdy wtem wiatr, zerwawszy
się nagle, rozwiał snujący się pasmem opar i odkrył potoczek, ściekający o kilkadziesiąt kro-
ków przed nami po kamiennych progach w nieduże naturalne baseny, schodami w szereg uło-
żone. Widok ten trwał jedną chwilę, gdyż zaraz gęsty opar pokrył wodę na nowo i tylko plusk
i bełkotanie wciąż uszu naszych dolatywały. Zastanowiła nas ta niezwykła ilość i gęstość opa-
ru i ruszyliśmy w kierunku basenów. Za chwilę znajdowaliśmy się w gęstej, ciepłej mgle.
Koła wozu tętniały teraz po kamieniu.
Gdy wiatr znowu mgłę rozegnał, spostrzegliśmy, że znajdujemy się tuż nad brzegiem
jednego z basenów. Ciepły, wilgotny powiew musnął nas po twarzy.
- Cieplice! - zawołaliśmy równocześnie obaj z Varadolem.
Istotnie musiały się gdzieś w pobliżu znajdować gorące zródła, gdyż woda, odpływająca
strumykiem i rozlewająca się po basenach, miała dwadzieścia kilka stopni Celsiusa. Nie pora
była badać po ciemku okolicę, postanowiliśmy tylko skorzystać z nader szczęśliwego przy-
padku i spędzić mrozną noc nad tą wodą, dostarczającą nam znacznej ilości ciepła. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sklep-zlewaki.pev.pl