[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Chociaż w Davis wszystko go zachwycało, od imienia brzmiącego
jak nazwisko po palce u nóg, dziewczynie zdarzało się też używać
wyrażonek typu podchodzący" i przystojniak" i oglądać telewizję przy
porannej kawie. Fatalnie.
Zostawiła mu mnóstwo kawy, co go wybawiło od całej serii
mechanicznych operacji; błogosławił ją za ten drobny dar miłości.
Przyniosła także Globe" i pocztę.
Były dwa listy i ulotka. List od wydawcy, jeśli sądzić po porze roku i
rozmiarach koperty, zawierał wykaz przychodów z tytułu tantiem. Drugi
list, z firmy budowlanej Glass i Vincent, niewątpliwie informował o
upominku w postaci szmelcowatego tostera, który Arthur otrzyma
zwiedzając ich ohydne osiedle w jakiejś dziurze na przylądku Cod.
Natomiast słowa
Arthur Blaine
237 Marlborough St.
Boston, MA 02110
wystukane na liście od Glassa i Vincenta oraz wydrukowane na tym od
wydawcy zmieniały go w kogoś, kim nie chciał być, w obywatela, w
mieszkańca, w adresata. Wsunął oba listy pod gazetę.
Sącząc mocną czarną kawę spojrzał na nagłówki, ponure jak migawki
z powodzi pokazywane w wiadomościach. Irańczycy i Irakijczycy wciąż
się nawzajem zabijali. A niech się wymordują! Urzędnik postawiony w
stan oskarżenia. Zaginęło dziecko. Komentarze prowadzą do
kontrowersji. Tragedia w Chelsea: szalejący pożar zagarnia siedem ofiar.
Przez chwilę słyszał wrzaski wśród płomieni. Dolar spada, jen idzie w
górę.
Chociaż słaba była szansa, że zobaczy swoje nazwisko, na wszelki
wypadek zajrzał do działu Sztuka i życie", gdzie przepisy kulinarne już
dawno osaczyły recenzje książek. Nie musiał szukać; nazwisko samo
rzuciłoby mu się w oczy, skoczyło ku niemu tak jak twarz w lustrze. Ale
dzisiaj lustro było puste. Musiał jednak spojrzeć uważniej w
poszukiwaniu nazwisk niemal równie ważnych jak jego własne, nazwisk
rywali, których talent - z powodu jakiegoś groteskowego, acz całkowicie
przewidywalnego nieporozumienia mylono jakościowo z jego talentem.
Tych nazwisk również nie znalazł. %7ładnych zmian w oficjalnym
statusie, tak jak w te dni, kiedy nie ma meczów, toteż żadna drużyna nie
może się wysunąć do przodu ani zostać w tyle.
Dość tych bzdur. Czuł, jak całą jasność umysłu wsysa mu bibuła
gazetowego druku. Wstał raptownie, po czym z filiżanką w ręku
przeszedł ostatnich kilka kroków do swego ostatecznego celu, do
gabinetu, pokoju cichego jak boczna kaplica.
Przystanąwszy na progu, Blaine ciaśniej otulił się szlafrokiem, przez
moment zaciskając nawet kołnierz przy szyi. Miał wrażenie, że czeka
sam na siebie na prostym drewnianym krześle przy prostym drewnianym
biurku - i jedno, i drugie, wraz z paroma wypłowiałymi persami oraz
niewielką sumką pod zarządem powierniczym, dostał w spadku po wuju
Henrym, bracie mamusi.
Kiedy siadał, za jego prawym uchem jakiś głos szepnął: ciemność o
ciężarze śniegu". Ponieważ ów początek wiersza mógł się równie dobrze
okazać drugą z kolei, jak i ostatnią linijką, zapisał te słowa mniej więcej
w jednej trzeciej (licząc od góry) kartki bladoniebieskiego papieru: wolał
bladoniebieski od oficjalnej nieodwracalności bieli. Tak, nadchodziła
zima, zima bostońska, którą można kochać, choćby tylko dlatego, że
przynosi zmartwychwstanie kwietnia - ramiona studentek znów nagie,
rzeka Charles wartko płynie do morza. Ciemność o ciężarze śniegu. Ale
zima także miała swoje uroki: dni biało-czarne jak stronice, na szybach
szron niczym w Starym Kraju, świetlista grota wieczoru. Pokoje
rozświetlone lampą i jaśniejącymi twarzami, kiedy ludzie nawzajem
opowiadają sobie o życiu. To również zapisał: świetlista grota wieczoru.
Coś jednak było w tym wersie nie tak, mimo że dwa r" brzmiały
wcale przyjemnie. Ale co? Był zupełnie jasny i zrozumiały. Jedyne, co
można by zmienić, to końcówka: wieczoru" na wieczora". A to z kolei
trąci myszką, coś jak wieczorna sfora Amora".
Naraz zrozumiał, dlaczego wers brzmiał fałszywie. Bo to nie była
[ Pobierz całość w formacie PDF ]