[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niepokojem, wlewał w \yły ferment podniecenia. Miał ochotę gnać po
psiemu dla samej radości biegu i to gnać samotnie! Instynkt
przywódcy zgrai pierzchł. Na czas jakiś przestał być wilkiem. Lecz i
psem tak\e nie był. We krwi nosił wrodzoną dzikość. A duchy sprzed lat
dwudziestu wołały nań, duchy stworzeń zamieszkałych w budach przy
ogniskach ludzi białych, duchy, których mową było szczekanie, nie zaś
wycie! Błyskawica, sam nie wiedząc dlaczego, odpowiedział na ten zew.
Pomknął wprost przed siebie, z wiatrem. Nie licowało to bynajmniej z
elementarną wilczą przezornością, lecz nocy dzisiejszej Błyskawica ani o
to dbał. Nie uprawiał przecie\ łowów i nie bał się niczego. Dorosły wilk
nie zna zabaw. śyje \yciem naręcznym i ponurym. Ale Błyskawica, z
kroplą psiej krwi przemawiającą doń z oddali, uczuł raptem chęć igraszek.
Pragnienie to było dlań samo w sobie zagadką. Niby dorosły, który nigdy
dzieckiem nie był, nie miał pojęcia, jak się nale\y bawić. Duch psa
przemawiał doń dziwną mową. Silił się zrozumieć-i odpowiedzieć. Lecz
jedyną odpowiedzią, jaką dać potrafił, był właśnie bieg. śe zaś brakło
\ywego towarzysza, który by jego zachcianki podzielał gnał ha
wyścigi z wiatrem!
Biegł tak zawsze, ilekroć wicher wył i zawodził w przestrzeniach
podniebnych, nie muskając jednak ziemi. To dopiero był kompan. Choćby gnał,
nie wiem jak długo i szybko, nie zdołał go nigdy dopędzić. Wicher go
przynaglał, drwił z niego, śmiał się zeń i śmiał się z nim wespół.
Nocy dzisiejszej Błyskawica miał wra\enie, i\ jest to prawie namacalna \ywa
istota. Chwilami wiatr szybował tak wysoko, jakby ju\ zamierzał całkiem
umknąć między gwiazdy; to znów opadał w dół niemal mu grzbiet, muskając,
radosny, rześki, naglący do zawrotnego pędu. Wtenczas Błyskawica dobywał z
gardzieli dzwięku, którego wilki, malamuty i haski nie znają wcale. Było to
niemal prawdziwe ujadanie. Wesoły, zziajany pies wyzywał wicher.
Mila za milą utrzymywał szalone tempo. Wreszcie ozór zwisł mu z pyska,
dech stał się krótki i ostatecznie Błyskawica stanął. Po chwili siadł na śniegu z
wywieszonym na całą długość ozorem i ział cię\ko. Bardziej ni\ kiedykolwiek
przypominał teraz psa. Zmiał się. Obok zaś psiego roześmiania pyska miał,
zupełnie nie po wilczemu, wstydliwie zwieszone uszy. Wiatr pobił go raz
jeszcze. Wyprzedził go tak dalece, \e nawet dzwięk w powietrzu zamarł, więc
Błyskawica badawczo spoglądał ku gwiazdom i badał lśniącą zorzę, której
olbrzymia, wielobarwna parasolka rozwierała się i zamykała bez przerwy.
Czas jakiś trwała dziwaczna cisza, cisza kompletna. Błyskawica nasłuchiwał
czujnie. Wycie wichru rozbrzmiało raptem znowu, tym razem poza nim. Uszy
psa zwisły zupełnie. Pysk zamknął się w pokornym doznaniu pora\ki. Wiatr nie
tylko go prześcignął, lecz niepostrze\enie zatoczył koło i teraz wabił znów do
nowej beznadziejnej gonitwy.
Jego bure, długie cielsko strzeliło z miejsca niby pocisk. Zaledwie raz czy
dwa w \yciu całym rozwijał taką szybkość. Mimo to głos wichru wyprzedzał go
stale, a minąwszy nawoływał drwiąco.
Gdy Błyskawica przystanął po raz wtóry, zrobił dziesięć mil. Bieg go nie
wyczerpał. Zatchnął się jedynie własnym pędem. Ciało miał wcią\ pełne
nerwowego napięcia tworzącego atmosferę nocy. Lecz na razie dał pokój
gonitwie. Podniecenie sił \ywotnych uło\yło się nieco, tote\ ruszył przed się
truchtem starając się dojrzeć lub usłyszeć coś nowego.
Co by to miało być nie wiedział. Nie o zwierzynę mu szło, gdy\ nie był
głodny i nie odczuwał pragnienia łowów. Wałęsał się po prostu, jak się wałęsa
pies w gwiazdziste i miesięczne noce po kraju, w którym stoją budy i mieszkają
ludzie biali. Tak przed laty spacerowali sobie przodkowie Błyskawicy, kłusując
leniwie przez pola i łąki, włócząc się bez celu, z samej radości \ycia tylko, dla
poznania jego tajemnic.
Wędrował ju\ około dwóch godzin, gdy pekoowao, krotochwilny czarodziej,
stworzył mu na drodze niespodziewaną przygodę.
* * *
Mistapoos był to potę\ny zając polarny, stary, siwobrody jegomość mądry
doświadczeniem wielu lat. Na pochylności łąki, gdzie pod ko\uchem śniegu rósł
obficie zielony mech, zebrała się ich cała gromadka, około dwudziestu bielaków
młodych i starych pilnujących wiatru. Jest to zwyczajem tych zwierząt,
naczelnym ich instynktem jakie takie bezpieczeństwo, \e podczas burzy,
zwrócone ku wiatrowi, zamknąwszy oczy wytę\ają węch i słuch. Zród
zawieruchy huraganu bowiem, gdy zacinający śnieg oślepia, wilki, lisy i
gronostaje niespodzianie wynurzają się z mroku. A nocy dzisiejszej Mistapoos i
jego kompania, rozsądni pod wieloma względami, lecz w tym wypadku głupi,
byli przekonani, \e jest burza.
Musi być burza! rozumowali mylnie, jeśli w ogóle zdolni byli
rozumować. Musi być burza, choć niepodobna jej odczuć! Głos zamieci
bowiem dzwonił stale w ich wielkich uszach. Słyszeli ją czas długi, jak miota się
zawodząc tu\ ponad ich głowami, więc pełni stoicyzmu tkwili nieruchomo
pyszczkami zwróceni w jej stronę, mając oczy zamknięte, zje\one baczki,
miękko ustawione słuchy i czujne nozdrza w ruchu ustawicznym.
Wyglądali niby du\e, białe, ładnie nabite poduszki, rozrzucone na przestrzeni
około trzydziestu stóp kwadratowych. Mistapoos musiał wa\yć z piętnaście
funtów, a ka\dy z osobna, bez względu na wiek, stanowił najdelikatniejszy i
najbardziej soczysty kąsek w całym barren.
Otó\ trzeba trafu, \e Błyskawica całym pędem wleciał na ten właśnie płat
[ Pobierz całość w formacie PDF ]