[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stym parkingiem. Zwiatła samochodu przeniknęły kurtynę śniegu na tyle, by widzieć,
że przystań jest nieczynna. %7ładnego jachtu w zasięgu wzroku nie było.
Fred chwycił leżącą w schowku przy tablicy rozdzielczej latarkę i wyskoczył z sa-
mochodu. W wielkim pośpiechu minął nieczynne biuro przystani. Regan i Alvirah po-
dążały za nim. Gdzieś z lewej strony dobiegł ich hałas, jakby głuche uderzenia, trzaski.
Zlizgając się i potykając w świeżym śniegu, skręcili na rogu w tamtym kierunku i zaczęli
biec. W mocnym świetle latarki ich oczom ukazała się przechylona na bok łódz miesz-
kalna, uderzająca raz po raz o pomost, do którego była przycumowana. Wyglądała, jak-
by lada chwila miała zatonąć.
O mój Boże! wykrzyknęła Regan. Oni są tam w środku, jestem pewna.
Razem z Fredem zaczęła biec pomostem, Alvirah, dysząc, pędziła za nimi.
Lina cumująca łódz do pomostu odwinęła się z kołka, do którego była przywiązana,
Fred pochwycił ją i przymocował najlepiej, jak potrafił.
Alvirah, uważaj, żeby się nie rozwinęła.
Tato! wołała Regan, wykonując niebezpieczny skok na przechylony pokład ło-
dzi. Rosito! Zaczęła kopać w zamknięte na kłódkę drzwi.
Słysząc głos Regan, Luke i Rosita pomyśleli, że śnią.
Starali się trzymać nogi ponad lodowatą wodą, wirującą po podłodze. Bulgoczący
przeciek stał się już silnym, tryskającym strumieniem.
Regan! zawołał Luke.
Szybko! krzyknęła Rosita.
Już wchodzimy! odpowiedział okrzykiem stojący za Regan Fred.
Zaczęli oboje kopać w drzwi, raz za razem. W końcu drewniana płaszczyzna pękła,
a następnie rozłupała się.
Szarpali i odrywali drewniane szczapy, aż udało im się zrobić otwór, przez który
można było przedostać się do środka.
Fred wszedł pierwszy, omiatając światłem latarki czarne jak smoła wnętrze kabiny.
Regan postępowała za nim, z trudem poruszając się w coraz głębszej wodzie. Ogarnęło
ją przerażenie na widok ojca i Rosity przykutych łańcuchami do ścian.
Kluczyki leżą na podłodze pod piecykiem pośpieszył z wyjaśnieniem Luke.
Fred i Regan pochylili się, gorączkowo szukając ich w lodowatej wodzie, której po-
ziom się podnosił.
120
Błagam, błagam modliła się w duchu Regan. Błagam! W pobliżu lodówki coś
metalowego uderzyło ją w dłoń, ale zaraz zniknęło.
Dotknęłam ich powiedziała. Są gdzieś tutaj.
Fred skierował snop światła latarki na podstawę lodówki.
Mam je! wykrzyknęła Regan, rzucając się po klucze.
Rozpięła kółko i dała jeden Fredowi.
Przedarła się przez wodę do Luke a i chwyciła jego nadgarstek. Klucz nie pasował do
kajdanek.
Fred zostawił na moment Rositę i dokonali z Regan zamiany.
Tym razem klucze pasowały. W ciągu kilku sekund łańcuchy opadły. Podtrzymywany
przez Regan Luke wstał. Fred postawił na nogi Rositę.
Jeszcze trzydzieści sekund i z tej łodzi nic nie zostanie rzekł. Wychodzimy
stąd czym prędzej.
Cała czwórka przebrnęła przez wodę i przepchnęła się na zewnątrz przez roztrza-
skane drzwi.
Na pomoście Alvirah, rozpaczliwie się modląc, przytrzymywała linę, która jednak już
dłużej nie była w stanie wytrzymać naprężenia, jakie stwarzała tonąca łódz. Kiedy ude-
rzyła o pomost kolejny raz, Alvirah przewiązała się tą liną. Zbierając siły, które za daw-
nych czasów, gdy jeszcze sprzątała po domach, były jej potrzebne do przesuwania forte-
pianów, trzymała linę tak długo, aż cała czwórka znalazła się bezpiecznie przy niej.
Pózniej rozpromieniona patrzyła, jak Regan i jej ojciec rzucają się sobie w objęcia,
a Fred tuli w ramionach Rositę.
Wiedziałam, że on coś do niej czuje, pomyślała uradowana.
Austin Grady wypełniał instrukcje porywaczy jechał na wschód aleją Bordena,
a następnie skręcił w lewo, w Dwudziestą Piątą.
Zatrzymaj się przy krawężniku i czekaj usłyszał polecenie.
Sunął powoli oblodzonymi jezdniami. Wycieraczki ledwie mogły odgarniać padają-
cy śnieg.
Dwudziesta Piąta była ciemna i odludna, stały przy niej budynki starych fabryk, naj-
wyrazniej zamkniętych od lat.
Telefon zadzwonił ponownie.
Przejedz jedną przecznicę do Pięćdziesiątej Pierwszej Alei i skręć w prawo. Dojedz
do końca ulicy i zatrzymaj się przy krawężniku. Zostaw worek na rogu.
A więc to ma się tak odbyć, pomyślał Austin. Zatrzymał samochód przy końcu
Pięćdziesiątej Pierwszej Alei, wziął worek z milionem dolarów i ustawił go na chodni-
ku, po czym wrócił do samochodu.
Komórka znów się odezwała.
121
Zostawiłem powiedział Austin.
Jedz dalej. Skręć w lewo i znikaj.
Jack był na posterunku w odległości czterech bloków mieszkalnych. Usłyszał swoją
komórkę. To telefonowała Regan. Odezwała się głosem drżącym i zarazem pełnym nie-
opisanej radości.
Mamy ich! Jedziemy razem do domu.
Baza Orła nadała meldunek:
Zledzeni zabierają worek.
Jack włączył nadajnik.
Zdejmujemy ich.
Chris i Bobby grali w karty z Willym w rodzinnym pokoju Nory. Ona sama siedziała
w milczeniu, wpatrując się w ogień. Sparaliżowana strachem i oczekiwaniem, podsko-
czyła, gdy zadzwonił telefon stojący koło niej na stoliku. Podniosła słuchawkę, przera-
żona na myśl o wieści, którą mogła usłyszeć.
Jak się miewa twoja noga? zapytał Luke.
Azy ulgi potoczyły się po jej policzkach.
Och, Luke wyszeptała.
Jesteśmy wszyscy w drodze do domu. Głos Luke a był ochrypły z emocji. Do
zobaczenia za pół godziny.
Nora odłożyła słuchawkę. Chris i Bobby patrzyli na nią wyczekująco.
Mamusia wraca do domu udało jej się powiedzieć.
C.B. i Petey, obaj w kajdankach, siedzieli obok siebie na tylnym siedzeniu policyjne-
go wozu.
To wcale nie była moja wina protestował Petey. To twój wuj umarł.
C.B. przeleciała nagle przez głowę dziwaczna myśl. Może więzienie było lepsze od
perspektywy spędzenia reszty życia z Peteyem w Brazylii.
Jacka Reilly ego koledzy wysadzili przy jego mieszkaniu w Tribeca. Poszedł prosto do
samochodu. Walizki i prezenty nadal leżały bezpiecznie zamknięte w bagażniku.
Do domu na święta, pomyślał. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Zaśnieżonymi, niemal całkiem wyludnionymi ulicami Manhattanu podjął na nowo
podróż, którą zaczął dwa wieczory temu. Jechał na wschód, w stronę Roosevelt Drive.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]