[ Pobierz całość w formacie PDF ]

whisky, a dla mnie, niech no się zastanowię... tak, ja też sobie pozwolę na małą whisky. Potem naszykuj
kąpiel. Dla pani - dorzucił, choć ja też nie byłbym od tego, żeby się ogolić. - A potem śniadanie. Nie jedliście
jeszcze chyba śniadania?
Zapewniłem go, że nie.
- Zwietnie! To świetnie! - Nagle zauważył naszych dwóch wybawców, którzy stali na zewnątrz z
kanistrami w rękach. Uniósł pytająco brwi i zerknął na mnie.
- Co to jest?
- Ubrania.
- Naprawdę? Tak, tak, rozumiem. Ubrania. - Jeśli nawet uznał, że przejawiamy osobliwy gust w doborze
walizek, to wszelkie opinie zachował dla siebie. Podszedł do drzwi. - Zostawcie je tutaj, James. Obaj
spisaliście się na sto dwa. Porozmawiamy pózniej.
Patrzyłem, jak tamci dwaj uśmiechają się i odchodzą.
- To oni znają angielski? - spytałem.
- Naturalnie. Oczywiście, że tak.
- Do nas się nie odzywali.
- Hm. Nie odzywali się, powiada pan? - Szarpnął się za brodę. Buffalo Bili w każdym calu. - A wy się do
nich zwracaliście?
Zastanowiłem się, po czym przyznałem z uśmiechem:
- Nie.
- A widzi pan! Skąd mogli wiedzieć, jakiej jesteście narodowości? - Odwrócił się do Chińczyka, który
właśnie wszedł z tacą, wziął szklanki i wyciągnął je do nas. - Wasze zdrowie.
Czym prędzej mruknąłem coś stosownego i pogalopowałem do szklanki niczym zdychający z pragnienia
wielbłąd do najbliższej oazy. Znieważyłem wyborną szkocką whisky wychylając połowę jednym haustem,
lecz i tak smakowała wspaniale. Właśnie zamierzałem rozprawić się z resztą trunku, gdy stary oświadczył
znienacka:
- No, dość już tych uprzejmości. Skąd się tu wzięliście, słucham? Kawa na ławę.
Zatkało mnie. Przyjrzałem mu się uważnie. Czyżbym się mylił i nie był to tylko nieszkodliwy stary zrzęda?
Owszem, myliłem się. Niebieskie oczy błyszczały przebiegle, a jego twarz, na ile można ją było dojrzeć,
zdradzała przezorność, wręcz podejrzliwość. Ekscentryczne zachowanie niekoniecznie musi oznaczać, że
komuś brak piątej klepki.
Streściłem mu wszystko pokrótce, otwarcie i szczerze.
- Lecieliśmy z żoną samolotem do Australii. Nocowaliśmy w Suva, skąd o trzeciej nad ranem porwał nas z
hotelu niejaki kapitan Fleck, w towarzystwie dwóch Hindusów. Zabrali nas na swój szkuner i trzymali pod
kluczem. Wczoraj wieczorem podsłuchaliśmy, że chcą nas zamordować, więc wydostaliśmy się z ładowni, w
której nas zamknęli - nie zauważyli naszej ucieczki, bo noc była wyjątkowo paskudna - wyskoczyliśmy za
burtę i po jakimś czasie osiedliśmy na rafie. A rano znalezli nas pańscy ludzie.
- Mój Boże! Nieprawdopodobna historia! Nieprawdopodobna. Jeszcze przez chwilę wzywał Pana Boga i
kręcił głową, po czym zerknął na mnie spod krzaczastych białych brwi. - A może by tak bardziej
szczegółowo?
Powtórzyłem więc swą opowieść od początku, relacjonując wszystko, co wydarzyło się od naszego
przylotu do Suva. Przez cały ten czas obserwował mnie uważnie spoza przydymionych okularów. Kiedy
skończyłem, westchnął i znów pokręcił głową.
- Niewiarygodne! - oświadczył. - Wszystko to jest po prostu niewiarygodne!
- Pan to mówi poważnie?
- Co? Co takiego? A, że niby panu nie wierzę? Ależ wierzę, młody człowieku, wierzę. Tyle że wszystko to
jest tak dziwaczne, tak... fantastyczne! Oczywiście, że mówi pan prawdę, bo inaczej skąd byście się tu wzięli.
Ale... ale po co ten zbrodniarz, ten cały kapitan Fleck, miałby was porywać i mordować? To przecież
bezsensowne... czyste wariactwo.
- Nie mam pojęcia - odparłem. - Jedyne wytłumaczenie, jakie mi przychodzi do głowy, chociaż i ono jest
śmieszne, ma związek z moim zawodem. Jestem naukowcem, specjalistą z zakresu technologii paliw, więc
może ktoś chciał wydobyć ze mnie jakieś informacje. Choć nie wyobrażam sobie, po co. I skąd kapitan
jakiegoś obskurnego szkunera wiedział, że polecimy do Australii akurat przez Fidżi... wszystko to jest
kompletnie bez sensu.
- Zwięta racja, panie... mój Boże, wybaczcie mi, nawet nie zapytałem, jak się nazywacie.
- Bentall. John Bentall. A moja żona, Marie. - Uśmiechnąłem się do niego. - Pan się nie musi przedstawiać.
Właśnie sobie przypomniałem. Doktor Harold Witherspoon... a raczej profesor Witherspoon, nestor
brytyjskich archeologów.
- To pan mnie zna? Rozpoznał mnie pan?  Staremu wyraznie to pochlebiło.
- No cóż, prasa poświęca panu niemało miejsca - stwierdziłem oględnie. Zabiegi profesora Witherspoona w
celu zdobycia masowej popularności były wręcz przysłowiowe. - Oglądałem też cykl pańskich wykładów w
telewizji, jakiś rok temu.
Jego zadowolenie nagle się ulotniło. Stał się wyraznie podejrzliwy. Zwęził oczy.
- Pan się interesuje archeologią, Bentall? Zna się pan na tym?
- Tak jak miliony zwykłych śmiertelników, profesorze. Słyszałem coś o jakimś egipskim grobowcu tego,
no, Tutenchamona. Ale nie potrafiłbym przeliterować jego imienia. Nie wiem nawet, czy wymawiam je
prawidłowo.
- Ach tak. To dobrze. Proszę mi wybaczyć, pózniej wszystko wyjaśnię. Ale okropnie was zaniedbuję,
okropnie. Pani jest wyraznie chora. Na szczęście znam się co nieco na medycynie. Z konieczności. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sklep-zlewaki.pev.pl